– Całość staaaaać! Lewy zwrot! Tyłem do ognia, przodem do wroga, przyklęk, pozycja powstrzymująca.
Piechociarki mało nie wyły z wściekłości. Tak mało ich dzieliło od dwóch świeżutkich batalionów! Tylko Achaja i kapitan piechoty wiedziały, że rozsmarują ich na dystansie o połowę krótszym.
Rygiel zresztą nie udał się tym razem. Dostały ostrzał z tyłu, plutony zmieszały się fatalnie, stając się jeszcze lepszym celem. Harmeen wyprowadziła zwiad poza linię, dziewczyny odpaliły z kusz, niezbyt celnie, wróciły szybko za porządkowane przez kapitan szeregi. Dosłownie chwile dzieliły je od ataku dobrze już ustawionego wroga. Na twarzach piechociarek, które co chwilę zerkały na oficerów, odbijało się to samo pytanie: dlaczego nie biegniemy? To tylko kilkadziesiąt kroków. Dlaczego nie biegniemy do naszych? Achaja jednak służyła w górskiej dywizji, w lesie. Wiedziała, że kilkadziesiąt kroków biegu wśród drzew może być zagładą oddziału. Pani kapitan nie służyła w lesie. Wiedziała jednak również, że mają cień szansy tylko jako choć w miarę zorganizowana jednostka. Jeśli puszczą dziewczyny do bezwładnego biegu… Może dwóm, trzem się uda. A może i nie. Obie, Achaja i kapitan, usiłowały uporządkować plutony, wiedząc dobrze, że tylko za twardą linią będą mogły doczekać czołówki korytarza. Nie było sensu porównywać poharatanej kompanii z dwoma batalionami. To tamci powinni się ruszać. Dziewczyny jednak, zdyscyplinowane do tej pory, zaczęły dawać odpór oficerom. Strach, szok i wściekłość o to, że nie pozwalano im przebiec tych kilkudziesięciu zbawczych, jak sądziły, kroków sprawiały, że oddział coraz bardziej się rozprzęgał.
– Pluton zwiadu, dziesięć kroków w tył! – warknęła Achaja przez zaciśnięte zęby.
Na szczęście Harmeen nie straciła nerwów. Zrozumiała, co jej dowódca ma na myśli. Cofnęła pluton zwiadu poza własne linie.
– Kuszeeeeee… ładuj!
Trzydzieści strzał wylądowało na łożach.
– Kolbyyyyyyyy… o biodrooooo… oprzyj!
Dziewczyny ze zwiadu zacisnęły zęby. Już wiedziały! Na rozstawionych nogach mierzyły wprost w plecy koleżanek z piechoty. Piechociarki zrozumiały w chwilę później.
– Kurwy! Suki! Tchórze. Nie zrobicie tego, co? Koleżanki! – rozległy się okrzyki.
– Do strzałuuuuuuu… gotuj się! – wrzasnęła Harmeen.
Dziewczyny ze zwiadu patrzyły to na nią, to na Achaję. Piechociarki były o włos od odwrócenia własnych tarcz, ale w przypadku kusz i tak małej odległości, niewiele by im to dało. Zresztą… W plecach miałyby wtedy strzały wrogów z lasu.
Kapitan piechoty wskoczyła między pomieszane szeregi.
– Linię formuj! Równaaaaaj!!!
– Dzięki, Harmeen – szepnęła Achaja, widząc, że zdecydowana, choć tak strasznie wredna akcja zwiadu przynosi jednak efekt. Linię klęczących za tarczami piechociarek udało się sformować. Resztki saperów i trzeciej kompanii, które ciągle tkwiły w środku ich oddziału, usiłowały wesprzeć najbardziej poszarpane lewe skrzydło. Ale nikt ich nie atakował.
Wrzaski, szczęk metalu i gasnące pochodnie powiedziały wszystkim, że oddziały przebijające korytarz zostały właśnie zatrzymane.
– No, to… chyba już po nas. – Kapitan piechoty dołączyła do Achai i Harmeen. – A może rzeczywiście zaczniemy biec?
– Ile pani przebiegnie? Dwadzieścia kroków?
– To róbmy jeża i chodźmy. Kurwa! – Pani oficer naprawdę była doświadczona. Jeż w wykonaniu kompanii mógł mieć szansę… Na równym, bezleśnym polu. – No, to biegnijmy przez ogień z tyłu, co?
– Ile pani przebiegnie w płonącym lesie? – spytała tym razem Harmeen. – Dziesięć kroków?
– Kurwa, zróbmy coś! Przecież szło już tak dobrze. Może niech jazda ruszy?
– Jazdą w lesie tośmy się zajmowały w górskiej dywizji – mruknęła Achaja. – Jeden pluton potrafił powstrzymać atak jazdy na nasz pułk.
– To co? Stoimy i czekamy?
– Możemy się modlić – mruknęła Harmeen.
– Albo tamte bataliony się przebiją, albo nie – dodała Achaja. – Jak nie… To niech każdy robi co chce. Bez znaczenia.
– Nasi wrogowie musieli ściągnąć posiłki – powiedziała Harmeen. – Nawet bez dymu, nawet w lesie, zatrzymanie dwóch batalionów jest przecież niemożliwe.
– Im to powiedz. Skąd wiesz, co tam się dzieje?
– Może, kurde, przybliżymy się do tego pożaru? – wtrąciła oficer piechoty.
– To nam tyłki spłoną. Szlag! Czemu nie atakują?
– Zajęci z przodu. Spoko, spoko, zaraz nas rozwalą. – Achaja otarła twarz z potu. – Pani kapitan. Co przewiduje podręcznik piechoty w takiej sytuacji?
– Jeśli oddział zachował zdolność bojową, należy ruszyć do ataku.
– O, żesz. Kto pisał ten podręcznik?
– Pewnie jakieś krówsko siedzące w zimową noc przy kominku, z dużą wódką w jednej ręce i piórem w drugiej.
– Podręcznik pisali mężczyźni – wtrąciła Harmeen.
– Pan Biafra nakazałby teraz atakoodwrót ze szczególnym uwzględnieniem zdecydowanego natarcia i panicznej ucieczki.
– Mamo, co to znaczy?
– Pewnie nic. Ale każdy facet, jak nie wie, co zrobić, to mówi sprzeczności.
– A kobieta mówi sprzecznościami nawet jak wie, co robić – zakpiła Achaja.
– Ty co? Jesteś chłopak przebrany w kieckę, że trzymasz z nimi?
– Jakbym wiedziała, co zrobić, to bym tu nie sterczała jak dupa wystawiona na kopniak.
Wrzaski i odgłosy bitwy cichły wyraźnie. Ponieważ było raczej nieprawdopodobne, żeby ktoś tak szybko pokonał dwa bataliony, więc znaczyło to, że bitwa oddala się. Piechota była spychana, albo realizowała jakiś manewr. Wychodziło na jedno.
– No, to po nas, koleżanki.
– No – splunęła Achaja i zaklęła. Podskoczyła do swojego plutonu. Szybko odnalazła sierżant. – Słuchaj, Shha, żegnaj siostrzyczko.
– Już żeśmy się żegnały, jak cię Virion chciał zabić. Teraz też nie dadzą rady!
– Teraz dadzą, siostrzyczko – szepnęła. – Pamiętaj, jak się zacznie, trzymaj się największej grupy i biegnij do naszych. Wiesz, jak jest w lesie. Bogowie strzały noszą. Cień szansy masz.
– Nie pójdę bez ciebie, malutka!
– Pójdziesz. Ja też będę biegła, ale jak będziemy na siebie patrzeć, to nas obie skoszą. Daj, małpeczko, z siebie wszystko, co?
– No, nie ma sprawy. Jeszcze się napijemy razem. Na pohybel tym skurwlom.
– No. Cześć, dziewczynko.
– Cześć, malutka. Trzymaj się i nie pękaj.
Achaja wróciła do oficerów.
– I co?
– Jakieś cienie zbierają się chyba. Gówno widać – mruknęła kapitan piechoty.
– Arnne. – Achaja podeszła do czarownicy. Ta jednak siedziała na ziemi z podkulonymi nogami, obejmując rękami własne kolana. Była kompletnie załamana. – Słuchaj, czujesz coś poza ciężarem bytu?
– Nic. Odczep się wreszcie.
Achaja wróciła do oficerów.
– No, to co? Biegniemy?
– Trzeba to było zrobić wcześniej – warknęła kapitan piechoty.
– Wcześniej? Nie. Zaczekamy, aż nas zaatakują. Wtedy żołnierze przeciwnika pomieszają szyki ich łucznikom. Ze dwie, trzy dziewczyny będą miały swoją szansę. Inaczej by nas wymietli strzałami.
– Może i ma pani rację – zreflektowała się kapitan. – Zapowiedzieć ludziom?
– Nie. Po co dezorganizować? Jak pani ryknie „chodu” w odpowiedniej chwili, wszystkie pojmą.
Stały niepewne, obserwując ledwie widoczne pomiędzy drzewami cienie. Pożar za plecami dawał trochę światła, ale bardziej mamił wzrok, niż pozwalał coś dojrzeć wyraźnie. Achaja usłyszała z tyłu cichą uwagę rzuconą przez porucznik saperów:
– No, ładnie. To teraz jesteśmy same, mając za jedyną osłonę tę śliczną dupeczkę ze zwiadu. Niech im powie, kurwa, że jest księżniczką, może przepuszczą.