Выбрать главу

Kiedy słońce wzeszło nad drzewami, przespali się trochę. Tylko trochę, za mało, żeby odzyskać siły. Potem biegły cały dzień. Arnne zrzygała się parę razy z wysiłku. Prawdę powiedziawszy, Achai też niewiele brakowało. Naprawdę nigdy nie biegła tak daleko.

Aiiiiiiiiiiii śmiała się za każdym razem, kiedy stawały. Oddział sarkał cicho. Achaja przyłożyła dwóm dziewczynom i jednemu chłopakowi, którzy najbardziej gadali. Biegli do zmroku. Czarownica nie umarła tylko dzięki temu, że gdzieś w środku nocy spotkali nareszcie wojownika, który dowodził oddziałem posuwającym się za karawaną obcych. Arnne runęła pod najbliższe drzewo i zasnęła natychmiast. Achaja najchętniej poszłaby w jej ślady, ale nie mogła.

– Są już tutaj – szepnął wojownik. – Jakieś sto kroków stąd.

– Zaszli aż tu? Tak daleko? – spytała Aiiiiiiiiiiii.

– Był rozkaz przepuszczać. Możemy ich zabić choćby w tej chwili.

– Spokojnie – wtrąciła się Achaja. – Oddziaaaaał… – zwróciła się do swoich ludzi. – Ryglowany wachlarz po mojej lewej. A, szlag! – przypomniała sobie, że podręcznik taktyki piechoty nie mógł być tu znany. – Rozstawcie się w linię, o krok jedno od drugiego. Idziemy powoli, zacieśniając linię po okręgu. – Ach! Tego określenia też nie mogli zrozumieć. – Po łuku. – Miała nadzieję, że pojęcie łuku jest im znane. – No, zaciskamy się jak pięść, jakby ktoś nie zrozumiał.

– Pięść się nie zaciska – mruknęła Aiiiiiiiiiiii. – Jest zaciśnięta sama w sobie.

– Ty! Filozof. Zaraz ci, kurde, tak skopię tyłek, że będzie siny przez rok.

– Eee… Przez rok? – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Nawet ty tego nie sprawisz.

– Chcesz sprawdzić? Chcesz, psiamać, sprawdzić!?

Oddział niezbornie spełnił niecodzienny dla niego rozkaz. Wojownicy i wojowniczki sarkali po cichu. Achaja podniosła dłoń i poruszyła ramieniem. „Za mną” – nikt jednak nie zrozumiał dość typowego dla normalnej piechoty rozkazu. Machnęła więc obiema rękami do przodu. To zrozumieli.

Wojownicy poruszali się bezszelestnie. Ktoś nawet zlitował się i obudził Arnne. Ktoś inny pomógł nieludzko zmęczonej, chwiejącej się na nogach czarownicy dojść do linii. Ci z oddziału tropiącego prowadzili ich szybko ku dość sporej, porośniętej krzakami polanie. Achaja pochyliła się odruchowo, kiedy zauważyła konie Chorych Ludzi, ale po chwili zrozumiała, że robi głupio. Jasna szarość, która ją otaczała, wyglądała na szarość tylko dla niej. Dla Chorych Ludzi był teraz środek kompletnie czarnej nocy. Dwa małe ogniska błyszczały tak, jakby ktoś lusterkiem odbijał promień słońca prosto w oczy.

– Zdusić? – spytał zwiadowca.

– Co?

– No… Ogień.

– Nie. Oddział… – Mówiła najcichszym szeptem, ale nawet ci najbardziej oddaleni słyszeli wyraźnie. – Jeśli dam znak, zaczniecie strzelać, jeśli gwizdnę, przestaniecie.

Aiiiiiiiiiiii poruszyła się niespokojnie.

– Co zamierzasz zrobić? – spytała.

– Porozmawiać. Po to mnie wysłano – uśmiechnęła się. – Ale najpierw skłonimy ich do rozmów.

Kazała wojownikom nałożyć strzały na cięciwy. Widziała wyraźnie rozłożoną na spoczynek karawanę. Kilkudziesięciu ludzi. Ponad sto koni i jucznych mułów. Byli naprawdę odważni. Albo byli wariatami.

– Strzelajcie w muły. Zabić wszystkie od razu.

Kilkadziesiąt strzał poszybowało bez żadnego ostrzeżenia. Achaja wyobrażała sobie, co czują tamci. Kilkanaście dni drogi w straszliwym napięciu. Nocleg. Nerwowy sen. Nagle… Cichy świst i nie ma już jucznych zwierząt. Co sama czułaby, znajdując się w ich położeniu? Karawana nie była już karawaną. Skoro demony mogły zabić muły, to przecież mogły też zabić wszystkich ludzi. Strach? Rozpacz?

Chorzy Ludzie budzili się nieprzytomni. Wartownicy strzelali na oślep, czyniąc wielki huk. Po raz pierwszy słyszała coś takiego. Błysk, dym, świst niewidzialnej strzały, a potem huk wystrzału. Co to jest? Te ich muszkiety?

Patrzyła na niezborne próby umocnienia obrony. Zapalane pochodnie, które ją osobiście tylko raziły w oczy, niewiele mogły pomóc napadniętym. Złudny, niewielki krąg chybotliwego światła. Już się zorientowali, że zabito wszystkie muły. Powoli też zaczynali rozumieć, że stąd nie wyjdą żywi. Że wszystkie opowieści o demonach, które słyszeli w karczmach, ilekroć rozmowa zbaczała na temat Wielkiego Lasu, są prawdą. Już wiedzieli. Już wiedzieli, że położą tu głowy. Że porwali się na coś niemożliwego. Że to szaleństwo.

– Hej, tyyyyy! – krzyknęła Achaja.

Wojownicy patrzyli na nią zdziwieni. Chorzy Ludzie zaczęli strzelać, czyniąc jeszcze większy huk. Równie dobrze mogli gwizdać, albo grać na fujarkach.

– Hej, tyyyyy! Słyszysz mnie?

– Żesz twoja jebana mać – rozległo się z kręgu obrońców. – Zaraz wyrzygasz własne flaki!

– Kto najlepiej strzela? – szepnęła Achaja.

Szybko zgłosił się młody chłopak z wielkim łukiem.

– Jesteś w stanie strzelić tak, żeby mu się strzała wbiła w ziemię o dłoń od ciała?

– Pewnie – chłopak wzruszył ramionami. – A może go musnąć lekko?

– Tylko nie zrań.

– Dobra.

Złożył się tak szybko, jakby chodziło o celowanie do grubego pnia odległego o dziesięć kroków, a nie mężczyznę, który krył się za jukami sześćdziesiąt kroków dalej. Był mistrzem. Strzała świsnęła cicho. Najpierw wzniosła się, potem zaczęła opadać. Wbiła się w juki tuż przy twarzy tamtego. Coś, może lotki, musiały musnąć go w twarz. Chory Człowiek najpierw usiłował się podnieść i odskoczyć, a po chwili, kiedy zrozumiał, że wbrew pozorom jeszcze żyje, wtulił się w trawę jeszcze mocniej, zakrywając głowę rękami.

– Tyyyy… jak to jest z wyrzygiwaniem flaków? – zakpiła Achaja. – Próbowałam już trzy razy i nie mogę.

– Kurwa – jęknął zduszonym głosem. – Czego chcesz? – dodał głośniej.

– Aaaaa… pozabijać was wszystkich – zażartowała. – Albo nie. Chcę na razie pogadać.

– O czym?

– O pogodzie. Chyba że wiesz coś o nowych modelach sukien.

– O, żesz ty. – Na chwilę wychylił głowę. Nie mógł oczywiście niczego dostrzec. – No, to gadaj.

– Nie będę się wydzierać. Podejdź na trzydzieści kroków od waszych linii.

– Akurat.

Achaja skinęła na chłopca. Ten uniósł łuk równie szybko jak poprzednio. Strzała tym razem poszybowała wysoko, coraz wolniej i wolniej… Potem zmieniła kierunek lotu. Po dłuższej chwili wbiła się w ziemię dokładnie pomiędzy nogami mężczyzny. Tym razem nie wytrzymał. Zerwał się na równe nogi. Odskoczył do tyłu, potknął się o coś, przewrócił.

– To jak? – krzyknęła Achaja. – Przyjdziesz, czy mam rozmawiać z twoim zastępcą?

Usłyszała jakieś nerwowe szepty. Szczęk metalu, szelesty.

– Ty. Idę!

– Miło mi.

Kiedy tamten podniósł się niepewnie i ruszył w stronę linii drzew, Achaja podniosła się również. Powtórzyła poprzedni rozkaz swoim wojownikom, mrugnęła do Arnne i skoczyła do przodu. Widziała go teraz dokładnie. Mężczyzna był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Miał jasne, prawie białe włosy. Był ubrany w skórzane spodnie i grubą, również skórzaną kurtkę. Szedł powoli, oświetlając sobie drogę pochodnią. W drugiej ręce trzymał długą metalową rurę.

Achaja wskoczyła w krąg światła rzucanego przez pochodnię.

– Odważny jesteś – szepnęła.