Выбрать главу

Szarpnął się, jakby zobaczył upiora. Właściwie to zobaczył. Naga dziewczyna, z czarnymi węglami zamiast oczu, z ogonem, kłami i pazurami zamiast paznokci. Nie wiedział, czy odrzucić pochodnię i strzelać po ciemku, czy raczej palnąć ją pochodnią i zastrzelić się samemu. Wyraźnie zwątpił. Najchętniej uciekłby do swoich albo gdziekolwiek, na oślep, przed siebie. Teraz dopiero, tak naprawdę, uwierzył w potwory. Jego ludzie z tyłu wstawali, żeby lepiej widzieć. To było trochę za dużo jak na normalnego człowieka. Nie wiedzieli, co robić. Czy to naprawdę możliwe, żeby na świecie istniały potwory?

– Będziemy tak stać? – uśmiechnęła się, szczerząc kły.

Usiadła, krzyżując nogi. Przełknął ślinę. Nie miał pojęcia, jak się zachować. W końcu, pokonując drżenie nóg, usiadł obok. Ciągle z wytrzeszczonymi oczami, nie mogąc zebrać myśli. Jednak… Kły nie kły, szlag z ogonem. Siedziała przed nim całkiem naga, śliczna dziewczyna. U Chorych Ludzi, ani nigdzie indziej zresztą, kobiety nie chodziły nago. Nie wiedział, gdzie patrzeć. Strach walczył u niego z ciekawością.

– Chcesz nas wszystkich zabić? – spytał po dłuższej chwili. – Kurde! Naprawdę jesteś potworem?

– Nie. Tak.

Nie zrozumiał. Wyjaśniła, że „nie” dotyczyło pierwszego pytania, a „tak” drugiego. Mężczyzna nie mógł opanować drżenia dłoni. Prawą sięgał co chwilę do swojej przełożonej przez kolana broni. Nie mógł się zdecydować, czy wypada mierzyć do potwora w trakcie rozmowy, czy przeciwnie, odłożyć broń gdzieś za siebie.

– Kto ty jesteś? – spytała.

– Kenneh. – Pochodnia w jego drugiej ręce drżała coraz bardziej, sypiąc wokół iskrami. – Jestem dowódcą wyprawy handlowej. Nie chcemy ani niszczyć Lasu, ani zrobić wam krzywdy. Chcemy tylko przejść.

– Krzywdy? – przerwała mu. – Oj, to przepraszam, żeśmy powystrzelali wam juczne zwierzęta – zakpiła. – Zaraz każę wszystkim swoim odłożyć broń, związać się samemu i dać sobie zrobić krzywdę.

Nie wiedział, co powiedzieć. Był na pewno wykształcony. I to dość dobrze.

– A ty… – odważył się po chwili. – Kurczę. Jesteś… potworem.

Roześmiała się.

– Jestem Achaja. Księżniczka, major wywiadu Królestwa Arkach.

Początkowo nie zrozumiał. Potem nie chciał uwierzyć. Chwilę później uwierzył i odetchnął z tak wielką ulgą, że roześmiała się znowu.

– Chwilowo na służbie Starszych z Wielkiego Lasu – dodała.

Potrząsnął głową.

– U was w Arkach… – nie mógł jednak pozbyć się wątpliwości – wszyscy mają takie zęby i ogony?

– Nie. Tylko księżniczki.

Nie wiedział, czy to żart. Chorzy Ludzie handlowali z Arkach, choć z powodu braku połączenia był to handel szczątkowy. Nigdy nie słyszał o kłach i ogonach. Nachylił się jednak i szepnął do dziewczyny konfidencjonalnie.

– Słuchaj, dogadajmy się. Chciałem właśnie dotrzeć do Arkach, chciałem stworzyć szlak. Słuchaj, zabijmy szybko tych „starych” i walmy pędem do twojego królestwa. Wiem, że też chcecie mieć szlak.

Westchnęła.

– No, ładnie. „Nie chcemy zrobić krzywdy”, a jak dojdzie co do czego, to „wymordujmy kogo się da i chodu”.

– No… – zmieszał się – ja tylko…

Nie wiedział, jak z nią rozmawiać. Był kompletnie rozbity. Porwał się na szaleńczą akcję, żeby przejść Las. Musiał. Jego ojciec produkował broń, ale nie było zamówień. Właściwie plajtowali. Całe królestwo ledwie zipało, dusząc się z braku poważnego handlu. Wypalano Wielki Las, ale z tamtej strony to były naprawdę same bagna i mokradła. Wszystko mokre i wilgotne; żeby spalić kwadrat o boku tysiąca kroków na tysiąc trzeba było wyłożyć tyle złota, że przestawało się to opłacać. Palili, bo musieli. Nie było innego wyjścia dla królestwa.

On sam znajdował się w dużo gorszej sytuacji niż królestwo. Jego rodzinie głód zaczynał zaglądać w oczy. Ojciec miał magazyny pełne towaru, którego nikt nie chciał kupić. Bracia brali się za dorywcze prace, aczkolwiek i z tym było trudno. A on sam… A on sam postanowił pokazać im wszystkim, że choć najmłodszy, potrafi uratować rodzinę. Zbierał po karczmach różnych wyrzutków, zapijaczonych żołnierzy zwolnionych ze służby, a głównie przestępców, którzy zrobiliby wszystko, żeby tylko ujść karzącemu ramieniu sprawiedliwości. I poszli. Kenneh ogołocił (właściwie ukradkiem) magazyny ojca, zadłużając się, oszukując i fałszując umowy, kupił muły i… Postawił wszystko na jedną kartę.

Weszli do Lasu od strony, gdzie nie było wypaleń, łudząc się, że legendarne potwory nie zauważą, że tam ich nie będzie. Bał się jak szlag. Bał się potworów i swoich ludzi, tych wszystkich szumowin. A jednak doprowadził ich aż tak daleko. Nie mógł mieć pojęcia, że był obserwowany od samego początku. Nie mógł wiedzieć, że karawany kupieckie ludzie z Lasu wpuszczali głęboko, żeby potem nie nosić towarów za daleko na własnym grzbiecie.

Myślał, że może jednak się uda. Jemu pierwszemu. Że jak się jest wystarczająco szalonym, to może Bogowie potraktują go jak normalnego wariata i okażą cień łaski. A potem… Świst strzał. Wszystkie zwierzęta martwe w jednej chwili. Potwory nawołujące go zza drzew. I ta dziewczyna. Z kłami i ogonem, z jakimiś dziurami zamiast oczu, a jednocześnie śliczna, wyrażająca się jak człowiek wykształcony. Potwór, major, księżniczka. Powinna mieć jeszcze skrzydła, skrzela i sto nóg. Nie miał pojęcia, jak się zachować.

– Co tam wieziecie? – spytała, wskazując na jego obozowisko.

– Broń. – klepnął tę swoją metalową rurę. – Chcesz zobaczyć?

Skinęła głową. Odwrócił się do swoich ludzi, wykonując kilka uspokajających gestów, a potem podniósł broń i wystrzelił w powietrze. Sądził, że huk ją wystraszy. Ale nie drgnęła nawet.

– Ach. To jest ten muszkiet, tak?

– Jaki muszkiet? – obruszył się. – To jest supernowoczesny karabin! Patrz.

Wstał i zbliżył się o krok. Ona też wstała, przypatrując się z ciekawością. Kenneh wbił pochodnię w ziemię.

– Zobacz, jak łatwo się obsługuje. – Oparł kolbę i wyciągnął z kieszeni coś, co wydało jej się początkowo grubym zwitkiem papieru. – To jest nabój. Wkładasz go do ust i odgryzasz tę część, gdzie jest w środku ołowiana kula. – Mówił teraz mniej wyraźnie. – Teraz wsypujesz proch z tutki do lufy. Ostrożnie. Zgniatasz resztę papieru, wpychasz do lufy. Wyjmujesz wycior z łoża, wkładasz do lufy, ubijasz proch przykryty papierem, wyjmujesz wycior. Teraz musisz wpluć kulę, którą trzymasz w ustach. Resztę papieru, tę, która do tej pory była w ustach, też zgniatasz, wkładasz do lufy… – Znowu zaczął mówić normalnie, pozbywszy się wszystkiego, co utrudniało wypowiadanie słów. – Teraz znowu wycior. Ubijasz ładunek, wyjmujesz, umieszczasz wycior w łożu. Dobra! Teraz zamek. – Podniósł karabin – O, widzisz? Musisz odciągnąć kurek i otworzyć panewkę. Teraz bierzesz metalowy dozownik. – Miał jakieś pudełko zawieszone na sznurku na szyi. – Wsypujesz porcję prochu na panewkę, nie za dużo, bo ci osmali twarz i możesz stracić oko. Teraz opuszczasz osłonę, sprawdzasz, czy krzemień jest w trzymadle, i broń jest już gotowa do strzału. A teraz najlepsze! Istna rewelacja techniczna. Celownik! Musisz zgrać trzy punkty: ramkę, muszkę i cel. Ale to wszystko regulujesz w zależności od odległości, w jakiej znajduje się cel. Możesz ustawić ramkę na trzydzieści kroków, czterdzieści pięć, sześćdziesiąt…

– Szlag! A skąd niby można wiedzieć, że przeciwnik jest akurat o czterdzieści pięć kroków? – przerwała mu zdziwiona.

– Ależ to bardzo proste. Trzeba zapamiętać stopnie zbliżenia: z odległości tysiąca trzystu kroków, na przykład, można odróżnić kawalerię od piechoty, z odległości tysiąca kroków można zobaczyć pojedynczego człowieka, z odległości siedmiuset kroków głowa jest widoczna jako kula, widać też wyraźnie jasne kolory, z odległości pięciuset kroków widać już twarz jako małą, jasną plamkę, widać kończyny, wyraźnie widać mundur, z odległości dwustu pięćdziesięciu kroków widzi się już dokładnie szczegóły postaci…