Выбрать главу

Zyrion ukradkiem potwierdził dyskretnym ruchem głowy.

– „Służby tyłowe” Armii Zachód uderzą w tej samej chwili – szeptał Orion, patrząc na przekupniów – ale są poza murami. Zaprowadzimy porządek tylko wtedy, kiedy upadnie Rada Królewska.

– Czekamy na prowokatorów Miki. – Zaan, zasłaniając usta, udawał, że sprawdza, czy nie ma przypadkiem brudnego nosa. – Najęci filozofowie już buntują lud w stoach i na forach.

– Znowu czekanie – westchnęła Nauzea, obserwując, czy przypadkiem na błękitnym niebie nie ma jakiejś chmurki. Intrygi miała we krwi, wyssała je z mlekiem matki, i kumulujące się napięcie wyraźnie ją podniecało. Zaraza, byłaby prześliczną dziewczyną, gdyby nie żarła tylu słodyczy.

– Czekamy na akcję prowokatorów. – Orion zerknął w dół monstrualnych, rozświetlonych słońcem schodów poniżej, wprost na budynek Rady Królewskiej, który znajdował się u ich stóp.

Jedynie Zaan nie mógł wytrzymać napięcia. Przygryzając wargi, odszedł od dyskutującej szeptem grupy. Cały dygotał. Szlag! Przewrót, obalenie Rady. Tego jeszcze nie było nigdy w historii Troy. Nikt nigdy w całej historii nie podniósł ręki tak wysoko. Czuł, że cały drży, a strach dławi coraz bardziej, wpijając się w gardło. Musiał odwrócić myśli. Musiał.

Podszedł wprost do dowódcy dahmeryjskich kuszników, wysokiej dziewczyny z krótkimi, przeraźliwie jasnymi włosami. Miała w ustach jakąś dziwną brązową tutkę, z której dymiło. Czasem także wypuszczała dym z płuc.

– Od kiedy to się trzyma kadzidło w buzi? – spytał, usiłując jakoś zacząć rozmowę.

Dziewczyna uśmiechnęła się.

– To tytoń. – Wzruszyła ramionami. – Przywieźli skądś. Z bardzo, bardzo daleka.

Patrzył, jak dziewczyna wciąga dym do płuc i po chwili wypuszcza ustami.

– Chcesz? – Wyciągnęła do niego rękę z dymiącą tutką.

– Nie, nie, dziękuję. – Odskoczył o krok, czując, jak wzbiera w nim kaszel od samego zapachu. – Po co to robisz?

– Bo fajne.

Zobaczył jej niesamowity uśmiech, bezczelny, prowokujący, piękny. Popatrzył w jej głębokie oczy, w połowie przykryte nieprawdopodobnie długimi rzęsami. Zmieszał się przez moment.

– A ten kolor? – wskazał na jej prawie białe, króciutkie włosy. – Jaką farbą można coś takiego sprawić?

– Żadną. Są naturalne. – Roześmiała się w taki sposób, żeby zobaczył jej lśniące zęby w całej okazałości. – To blond – wyjaśniła. – Jestem blondynką.

– Ach – domyślił się. – Pochodzisz z kraju Chorych Ludzi?

– Mhm. Zawędrowałam aż do Dahmerii za chlebem. – Zerknęła w lewo, w górę, żeby jeszcze raz podkreślić, jakie ma piękne oczy, a potem spojrzała mu prosto w twarz. – Jestem Kasme. – Wyciągnęła rękę w jego kierunku.

Nie bardzo wiedział, co zrobić. Jakoś tak dziwnie… Naturalną rzeczą wydawało się wyciągnięcie własnej ręki i uściśnięcie jej dłoni. Zrobił to. I chyba tego właśnie oczekiwała.

Bogowie. Świat się zmieniał. Ten dzień, pierwszy przewrót w historii Troy, ta dziewczyna o blond włosach. Dymiąca tutka w jej ustach, ten wózek, w którym inna kobieta woziła dziecko, marynarz bez nóg z doczepionymi kółkami, to podawanie ręki na wyciągnięcie. Świat się właśnie zmieniał. Nowe wynalazki, nowe obyczaje. To teraz ludzie będą się witać, podając sobie dłonie? Nie kłaniając w pas? On jeden widział, że nadchodzi nowa epoka. Był dobrym obserwatorem.

– Słuchaj, Kasme – powiedział po chwili. – Dlaczego nie nosisz żadnej broni?

Znowu to spojrzenie w lewo, w górę, żeby pokazać jak śliczne ma oczy.

– Mam broń. Nawet dwadzieścia sztuk. – Wskazała na swoich dahmeryjskich kuszników.

– Wiesz… musi minąć pewien czas, żeby ponownie naładować kuszę.

– Coś ci powiem – uśmiechnęła się znowu. Znowu bezczelnie i prowokująco. I był to śliczny uśmiech. – Skoro nie jesteś moim wrogiem i… gdyby doszło co do czego… Trzymaj się moich pleców. Trzymaj się moich pleców, Zaan, bo nie chciałabym, żebyś zginął.

Tym razem on się roześmiał. Była właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Tak jak Sirius, nie mnożyła trudności. Raczej je niwelowała. Nie widziała przed sobą każdego dnia wysokich gór niemożliwych do przebycia. Była z tych, którzy chwytają życie za pysk, kiełznają, kulbaczą, ujeżdżają. Twardo i do skutku.

Przerwało im przybycie gońca. Tak zdyszanego i spoconego, że ledwie mógł mówić.

– Panie!

Zaan chwycił go za rękę i poprowadził do Oriona.

– Mów szeptem, durniu!

Goniec ledwie mógł złapać oddech.

– Mika mówi… ktoś… wyłapuje naszych prowokatorów… wielu agentów aresztowano. Była próba ataku na… Biuro Handlowe… i…

– No, mówże wreszcie – syknął Orion.

– Siły Nauzei ochroniły Biuro, ale nie zrobią nic więcej. Armia Zachód nie wkroczy przywracać spokoju na ulicach, jeśli nie wybuchną zamieszki. Nie mamy łączności.

Zaan zakrył twarz obiema rękami.

– Mieli u nas kogoś. Szlag! Jednak mieli u nas jakiegoś człowieka!

– Czekaj – przerwał mu szeptem Wielki Książę. – Czy to znaczy, że nic nie możemy zrobić?

– Załatwili nas. Szlag! Jasny szlag! Załatwili, wiedzieli!

– No, domyślić się, co zrobimy, nie było trudno odgadnąć.

– Wielki Panie! – przerwał im nowy goniec. Zupełnie nie zdyszany, spokojny i znający pałacową etykietę. Złożył idealny ukłon. Dużo lepszy niż ten Siriusa przez chwilą. – Mistrz zakonny ośmiela się prosić o chwilę rozmowy.

Orion, nie on jeden zresztą, zerknął na stojącego dwadzieścia kroków dalej człowieka z czerwoną opaską mistrza na głowie. On też, choć na odległość, złożył ukłon. Wielki Książę zerknął na Zaana, ale tu, po raz pierwszy bodaj, nie otrzymał pomocy.

– Dobrze. – Orion ruszył w kierunku zakonnego rycerza wraz z orszakiem swoich „kuzynów”.

Zaan dygotał z napięcia. Sirius przełknął ślinę. Zyrion chyba po raz pierwszy w swoim życiu zaczął się modlić. Jedynie Nauzea niczego nie rozumiała.

Wielki Książę niespiesznie przemierzył te kilkadziesiąt kroków. W ogóle czas jakby zwolnił nagle. Jakby przestał płynąć swym normalnym nurtem. Zdawało się, że wszystko wokół zamiera.

– Wielki Panie. – Mistrz wykonał jeszcze jeden ukłon.

– Czemu zawdzięczam przyjemność rozmowy z tobą?

– Przybyłem, niosąc smutną wiadomość – oświadczył mistrz zakonny.

– Słucham.

– Sirius nie jest twoim synem, Wielki Panie. To zbiegły galernik Tyranii Symm. Oszust Zaan, który zabił naszego rycerza w Keddelwah.

Orion nie słuchał. Coś go ukłuło w brzuchu, przygięło do przodu tak, że nie mógł się wyprostować. Natłok myśli. To nie mój syn? To naprawdę nie jest mój syn? Z trudem odwrócił się, żeby zerknąć do tyłu. Kiedy Sirius i Zaan zobaczyli na jego twarzy wyraz kompletnej przegranej i wymienili się spojrzeniami… zrozumiał, że mistrz ma rację. I że oni wiedzą, co właśnie usłyszał.

Orion powstrzymał rycerza, który właśnie wyjmował jakieś papiery z dowodami na prawdziwość swoich słów. Czuł przejmujący ból w brzuchu, ból głowy, nie mógł się skupić. Oszukano go. Wystrychnięto na dudka jak małe dziecko.

– Panie – podjął rycerz. – Domyślamy się, co zamierzacie zrobić. Ale propozycja Rady jest niezwykle łaskawa. Wydaj nam Siriusa i Zaana, ukorz się przed Królem, przyznaj do knucia przeciwko Radzie, a my w zamian nie podejmiemy żadnych kroków wobec ciebie.

Orion jakby się otrząsnął. Podniósł głowę. Zaczął myśleć. Nic mu nie zrobią, poza tym, że okryje się wstydem. Historia zapamięta go jako głupiego starca, którego byle kto, jakiś tam galernik, oszukał. W kronikach będą pisać: „Szlachetny Orion dał się oszukać świątynnemu skrybie, uznał zbiegłego galernika za swojego syna…” Lud, widząc oszustwo na targu, przez wieki będzie mówił: „ten kupiec dał się oszukać jak Orion”. Jego los stanie się przysłowiowy, będą o nim śpiewać wesołe piosenki, stanie się synonimem głupca, z którym wszystko można zrobić, bo nie jest w stanie odróżnić pięknych słówek od rzeczywistości.

Wielki Książę uniósł głowę. Ból w brzuchu ustał. Już nie był skrzywdzonym ojcem. Był politykiem. Z kabury ukrytej w rękawie wyjął sztylet.

– Ależ panie – obruszył się rycerz Zakonu. – Nie sztyletem, nie ty osobiście, nie teraz. Dla tych dwóch oszustów sprowadzimy z Luan nawet samego mistrza Anai.

– Ty głupcze – powiedział Orion spokojnie.

Ujął sztylet mocniej i rozciął sobie lewe przedramię na całej długości. Kropelki krwi momentalnie zaczęły kapać na kamienne płyty. Z pewną satysfakcją obserwował, jak mistrz zakonny otwiera usta ze zdziwienia. Chlasnął się przez pierś, barwiąc kaftan na czerwono. Oczy rycerza przypominały wielkością dwa spodki. Orion zagryzł wargi i rozciął sobie policzek.

– Wielki Panie! – Rycerz runął do przodu, chcąc wyrwać księciu sztylet.

I o to chodziło. Orion dał sobie wyrwać sztylet momentalnie. Następnie chwycił rycerza i wrzasnął:

– Ratunkuuuuuu!!!! To zamach!!! Mordują Wielkiego Księcia na ulicy!!!

– Ale panie…

– Ratunku! Mordują Wielkiego Księcia Królestwa Troy!

Jego „kuzynowie”, którzy stali z tyłu, by nie słyszeć słów nie dla nich przeznaczonych, runęli do przodu jak burza. Co najmniej kilkanaście noży dosłownie rozdarło rycerza na strzępy w czasie krótszym niż wzięcie oddechu. Dwóch mężczyzn z długimi mieczami chlastało sługi w poczcie. Nie wiadomo, kto ściął gońca. „Kuzynowie” chcieli otoczyć księcia, ale ten wyrwał się i podbiegł do zszokowanych ludzi przy straganach.