– Dzień drogi do Syrinx? – mruknął Biafra. – No to… dzień marszu przed nami.
Suhren aż syknął. Było to najgłupsze wyjście. Ale on też nie mógł nic zrobić. Biafra wychylił duszkiem kielich przyniesiony przez gospodarza. Zanim jeszcze narkotyk zaczął działać, jego oczy robiły się zimne i jakoś tak dziwnie przezroczyste. Powoli wodził językiem po górnej wardze. Patrzył gdzieś w dal, zdawało się – wprost na wschodzące słońce. Achaja chciała mu paroma złośliwymi żartami „przykopać” za tę „kretynkę” i propozycje małżeńskie. Ale nie dawał się prowokować. Jego martwe oczy powoli napełniał blask, biały proszek zaczynał działać.
– Dwie sprawy – szepnął. – Musimy się osłonić przed Mohrem. Achajka, wsiadaj na konia, bierz cały zwiad i uwalniaj wszystkich niewolników, jakich uda ci się dosięgnąć. Zasugeruj im przy okazji, że na Północy Luan wycofało wszystkie wojska, jak chcą grabić w odwecie, to najłatwiej tam. Niech Harmeen dostarczy ci tyle zdobycznej broni, ile zdoła. Wyślij Lanni na płytkie rozpoznanie. Gdzieś w okolicy Luan musi przecież mieć jakieś magazyny wyposażenia…
– Przecież jak skierują się na północ, wpadną wprost na Mohra – mruknęła Achaja.
– I o to chodzi. Niech mu zaciemnią obraz tego, co się naprawdę dzieje.
– Kurwa, Biafra! Sama byłam niewolnicą. Nie mówię przecież, żeby zaraz wszystkim ludziom zrobić dobrze. To się nie da, ale… – zacięła się nagle. – Dobra. Powiedz mi jedną rzecz. Czy nawet jak człowiek chciałby zachować się choć troszeczkę po ludzku, to w rezultacie zawsze będzie musiał zostać świnią?
Spojrzał na nią zdziwiony.
– Po pierwsze, masz wybór: możesz zamiast niewolników rozpierdolić własną armię i własne siostry, słyszałaś przecież, że mamy nóż na gardle. Po drugie: jeśli chcesz być skuteczna w polityce, musisz w końcu zostać świnią, ale też nikt ci nie każe, możesz zająć się wypasaniem kóz i być dla nich bardzo dobra i miła. Po trzecie: niewolnicy też mają wybór. Ty im nie wydasz rozkazu, że mają palić i rabować na Północy. Ty im tylko zasugerujesz taką możliwość. Jeżeli nie będą chcieli, to mogą spokojnie udać się tam, gdzie zapragną i nikt im nic złego nie zrobi… – uśmiechnął się perfidnie i nachylił nad stołem. – Więcej, złotko! – wysyczał. – Upoważniam ciebie do poinformowania ich wszystkich, że mogą iść i osiedlić się w prowincji Negger Bank, tam teraz nie ma luańskich chłopów. Każdy będzie miał zagwarantowane małe poletko do uprawiania, dostanie za bezdurno! I jeszcze, każdemu, kto będzie chciał pójść do Negger Bank albo wracać spokojnie do domu, dasz z naszej wojskowej kasy cztery brązowe na podróż, żeby nie zdechł z głodu. I co? Czy teraz to jest uczciwa propozycja?
– Uczciwa to by była wtedy, gdybym mogła im powiedzieć, że na Północy czyha Mohr!
– A nie, nie… Tego nie możesz powiedzieć. Ale dasz uczciwy wybór. Chcesz? Morduj i rabuj! Tu jest broń, a tu kierunek marszu! Ale nie chcesz? Dostaniesz cztery brązowe na drogę. Nikt ci nic złego nie zrobi. A do tego damy poletko pod uprawę i, niech mnie, jeszcze dam kwity na kredyt, żeby se ziarno mogli skombinować. Dobrzy ludzie mają zagwarantowany spokój. Czegoś takiego nikt nigdy w historii całego świata nie zrobił dla obcych śmieci! Nikt! Nigdy! Nigdzie!
– Dajesz, bo wiesz, że niewielu skorzysta!
– Owszem. Ale dobrzy ludzie dostaną swój spokój. A złych Mohr rozsmaruje na Północy. Sam przy tym grzęznąc.
– W obozach… – szepnęła, czując coś dziwnego, coś, co ją dławiło, to nie były łzy, to było coś, czego nie potrafiła nazwać. – W obozach dla niewolników nie ma dobrych ludzi.
– Dlatego też sądzę, że nie zubożę naszej kasy. Druga sprawa. Weź trzy kompanie, ze trzysta najbardziej doświadczonych dziewczyn ze zwiadu. Niech się przebiorą za chłopki i mieszczanki. Daj im sporo złota. Muszą nas wyprzedzić i dostać się do Syrinx razem z ostatnimi uciekinierami. Wojsko pewnie już nie wpuszcza całych fal ludzi, ale, jeśli ktoś ma złoto… Może im się uda. Na umówiony znak muszą się rzucić od środka na wyznaczoną bramę i otworzyć nam…
– Rozsmarują je w trzy modlitwy.
– Trudno. Muszą spróbować, to nasza jedyna szansa.
Biafra wstał i skinął na gospodarza.
– Wino było dobre, obsługa świetna – rzucił mu całą swoją sakiewkę bez odliczania. – Masz. Niech przynajmniej jeden człowiek na świecie wspomina mnie dobrze – roześmiał się.
Gospodarz oszołomiony runął na kolana i bił pokłony. Achaja i Suhren wstali chwilę później. Wymienili się spojrzeniami, a potem powlekli w stronę oczekujących oddziałów.
– No proszę – Suhren wzruszył ramionami. – Naprawdę wyzwolicie niewolników. Sądziłaś, że kiedykolwiek do tego dojdzie?
– Nie wiem. Nigdy w naszych planach nie było zajęcia całego Luan…
Roześmiał się na cały głos. Minęli klęczącego w amoku gospodarza, który właśnie przekonał się, że w rzuconej mu, pękatej sakiewce są same złote monety.
– Świetna knajpa – uśmiechnęła się Achaja. – Przypomniało mi się dzieciństwo.
– Bywałaś w takich jako mała dziewczynka? – zażartował Suhren.
– U nas w pałacu też był taki pomost. Kurde. Myślałam, że się poryczę.
Odwrócił głowę, nie chcąc jej krępować. On właściwie nie pamiętał swojego domu. Rodziców stracił podczas wojny domowej. Wychowywał go wuj. W wieku dwunastu lat trafił do wojska, najpierw jako giermek jakiegoś rycerza, potem pomocnik przy katapulcie. W wieku piętnastu lat stanął już w linii, mając szesnaście został setnikiem, strategiem w trzy lata później. Dowodził słynnym legionem Moy, tuż przedtem, zanim Virion go nie skasował pamiętnej nocy. Potem kupiło go Luan, dało ogładę i zaproponowało dowodzenie korpusem. Teraz kierował ruchami Armii Arkach. Nie bardzo znał pojęcie domu. Nie wiedział, co to szczęśliwe dzieciństwo, do którego można wracać we wspomnieniach. Domem dla niego było miejsce, w którym właśnie przebywał. Dzieciństwa nie potrzebował do niczego.
Nie rozumiał chlipiącej dziewczyny, ale miał na ten temat własną teorię. Coś było nie tak ze wszystkimi, którzy byli dobrzy w mieczu. Znał pięciu prawdziwych mistrzów, pięciu szermierzy natchnionych. Każdy z nich… nieszczęśliwy jak szlag. Albo wariat. Taki Nolaan. Nie pije, nie dupczy, gardzi wszystkimi, samotny jak szlag. Najlepiej w ogóle do niego nie podchodzić. Niech zdycha. Wiecznie sam, pewnie nawet po śmierci. Virion zachlewa się bardziej niż Biafra. On już nie odróżnia wina od kocich szczyn. Pije cokolwiek, byle było mocne, na okrągło, przez cały czas, na umór, do końca… Hekke. Zanim został niewolnikiem, kompletnie mu odbijało. Rzucał się na wszystkich. Wystarczyło, że ktoś kichnął w jego obecności i już miał obrazę gotową. I jeszcze musiał mieć wszystkie dziewczyny w zasięgu wzroku. Jeśli jakaś mu odmówiła, prowokował i zabijał jej ojca, chłopaka, męża, braci, bez znaczenia. Kompletny wariat. Lirion z Troy. Zupełny porąbaniec. Przez całe życie wydawało mu się, że traci talent, że zaczynają mu drżeć ręce. Potrafił stać pół dnia, trzymając w dłoni najcieńszą kartkę papieru i ślepić oczy aż do załzawienia, czy przypadkiem nie zadrży. Żeby się sprawdzić, brał najgorsze zlecenia. Podobno można było wleźć do niego do domu nawet w środku nocy, obudzić kopniakiem i dać dziesięć srebrnych za zabicie byle oprycha. A on leciał i załatwiał sprawę. Za byle ochłap. A… w końcu zabiła go pałami zwykła chłopska rodzina, w biały dzień, na trotuarze centrum stolicy Troy, bo się zlitował nad dziećmi i chciał dać jałmużnę.