Выбрать главу

I na koniec Achaja. Dziewczyna o przeraźliwie czarnych oczach i totalnie porąbanym umyśle. Zupełne przeciwieństwo Nolaana. Lubiła pić, lubiła się kochać, nawet z inną dziewczyną, lubiła ludzi, być może nawet tych, których zabijała. Rozbeczany mazgaj z głową naładowaną idiotycznymi wspomnieniami, co jednak nie przeszkadzało jej zabijać równie sprawnie, jak Virion. Taka to zawsze powie „kocham cię” w momencie ucinania głowy. Wykona każdy rozkaz… Pani major, „Rzeźnik”… świetne przezwisko. Całkiem niezły żołnierz. Nawet dowódca – pamiętał jak oderwała swoje oddziały od jego zwycięskich wojsk dokładnie w momencie, kiedy sądził, że już ich ma na widelcu. Polityk do dupy. Miękka i twarda. Wiedział już, że lepiej do niej nie podchodzić jak miała okres – była wściekła jak osa, potrafiła dać w pysk za samo spojrzenie, potrafiła kopnąć w amoku i złamać komuś nogę. Kiedy jednak nie miała okresu, to jej własny oddział nazywał ją „Laleczka”. Liniowi żołnierze, których wszak, jak każdy dowódca, mogła posłać na śmierć, a jednak… Nazywali ją „Laleczką”. „Maskotką”. Dziewczyny twierdziły, że przynosi im szczęście. Maskotka i Rzeźnik. Silna jak dziesięciu kowali – słaba jak niemowlę. Biafra mógł z nią zrobić, co chciał. Babski porąbaniec. Potrafiła mówić jak w najlepszych pałacach, potrafiła kląć bardziej wulgarnie niż najgorszy żołnierz. Ktoś z kim Suhren, być może po raz pierwszy w życiu, mógł się porozumieć, ale tak dziwna, że rzadko próbował. Inteligentna, naiwna, wrażliwa, dzika, kompletnie nieobliczalna, śliczna dziewczyna o oczach potwora zasłoniętych czarnymi szkłami.

Doszli do drogi w milczeniu. Czekała ich niespodzianka. Pluton Achai zgromadzony wokół jakiegoś faceta z kocem na głowie, który klęczał na środku. Shha z nożem w ręku trzymała mu but na ramieniu.

– Cześć Laleczka – krzyknęła Lanni. – Mamy dla ciebie prezent!

– No – dodała Shha. – Chcesz wiedzieć, kogo złapałyśmy na patrolu?

Harmeen przeciągnęła się, ziewając.

– Pokażcie jej, dziewczyny. Bo się zsika z ciekawości.

Shha zdjęła nogę z ramienia faceta, podniosła go jednym szarpnięciem i ściągnęła z niego koc.

Achaja rzeczywiście o mało się nie zsikała. Ze strachu. To był… mistrz Anai! Cofnęła się odruchowo i tylko Suhren za plecami uratował ją od upadku. Mistrz Anai patrzył na nią obojętnie. Z całą pewnością rozpoznał swoją byłą ofiarę. Jednak nie bał się. Było to wyraźnie widać. W jego oczach nie było cienia strachu! Dlaczego…?

– Co z nim mamy zrobić? – uśmiechnęła się Shha. – Na pal? Powolutku, powolutku?

– Może na paseczki mu skórę i do mrowiska? – spytała Lanni.

– Albo teraz my mu będziemy wbijać malutkie igiełki, co? – mruknęła Zarrakh.

– P… – Achaja z trudem przełknęła ślinę. – Puśćcie go… – potarła nerwowo twarz, bo nagle poczuła swędzenie. Nie mogła zrozumieć, co się dzieje w jej wnętrzu. Dlaczego on się nie bał? Poczuła, że nagle bolą ją piersi. Swędzą, palą, pieką i… i jeszcze… ścisnęła kolana, jak mogła najsilniej. Dlaczego ona, ona… ona nie może… Kurde!

– Puśćcie go! – powiedziała zdecydowanie. – Taki fachowiec zawsze się przyda.

Suhren potwierdził ruchem głowy. To było bardzo rozsądne. Dziewczyny jednak nie mogły zrozumieć. Jedynie mistrz Anai wiedział dobrze, co się dzieje. On to już przeżył. Nie raz, prawdę mówiąc. Podczas pałacowych przewrotów wielokrotnie wpadał w ręce swych byłych ofiar. Za pierwszym i drugim razem bał się. Potem nie. Nie wiedział, dlaczego, ale… żadna z jego ofiar nie mogła mu zrobić nic złego. Pamiętał jednego księcia z prowincji. Torturował go trzy dni. Doszli prawie do ostatecznej granicy. Może w rok później wpadł w jego ręce. Wyniesiony dziwnym kaprysem łaski cesarza książę wziął mistrza do swojej siedziby w górach. Zapewnił wszelkie wygody. I tylko czasem kazał kogoś torturować. Zawsze siedział tuż obok ofiary. Zawsze płakał. A potem… Kolejna zmiana losów, kolejna odmiana polityki. Puczyści atakowali książęcy zamek. Kiedy mury padły, książę zamknął się z resztką obrońców w wieży, ale… zamiast dowodzić swoimi ludźmi, sam położył się na łożu mistrza i kazał się torturować. Do końca. Do śmierci.

Mistrz Anai nie bał się swoich ofiar. Nie wiedział, dlaczego. Nie wiedział, co się z nimi dzieje. Ale był pewny, że nic mu nie zrobią. Popatrzył spokojnie na spoconą nagle twarz dziewczyny z czymś dziwnym na oczach. Kiedy poprosi go o nowe męki? Czy poprosi? Ciekawe.

Mistrz Anai rozejrzał się po skamieniałych ze zdziwienia twarzach żołnierzy wokół. Strząsnął z ramienia rękę tej, co stała najbliżej, i posłusznie ruszył w poszukiwaniu kwatermistrza, który mógł wyznaczyć mu miejsce w taborach.

On tego nie rozumiał. Ale widział to wielokrotnie.

ROZDZIAŁ 6

Meredith zmierzał do Syrinx przez kraj ogarnięty wojną. Nikt go jednak nie atakował, nikt nie usiłował uczynić mu żadnej przykrości. Czarownik, choć w tak strasznie zniszczonym płaszczu, zawsze był kimś, kogo zwykli żołnierze, a nawet przestępcy i maruderzy woleli nie ruszać.

Meredith rozmyślał o słowach Wirusa, o świecie, o woli Bogów. Przypomniał sobie przykład z mrówką. Przypomniał sobie opowieść o maleńkim stworzonku, które ginie pod sandałem człowieka, nie z jego woli przecież, a tylko przez przypadek. Człowiek jest mądrzejszy niż mrówka, czy więc nie byłby skłonny przyznać jej jakiegoś fundamentalnego prawa do samoobrony? Toż mrówka człowiekowi nie zaszkodzi. Nic mu zrobić nie jest w stanie. Czemu ma ginąć niepotrzebnie? Człowiek przecież byłby w stanie przyznać jej jakieś tam prawa, prawo do ucieczki przed losem, prawo do istnienia w swoim malutkim świecie, prawo do uniknięcia śmierci przed rozdeptaniem. Gdyby to od niego zależało, człowiek mógłby wyposażyć mrówkę, na przykład, w jakąś wielką trąbę, w którą stworzonko mogłoby dąć ile sił, widząc zbliżającego się piechura. A każdy przecież skręciłby w bok, albo chociaż zrobiłby większy krok, żeby nie zadeptać. Żadnej szczególnej złości przecież nikt do mrówki nie ma…

Skoro więc człowiek byłby w stanie przyznać mrówe prawo do obrony przed człowiekiem, to czyż Dobrzy Bogowie nie powinni przyznać człowiekowi fundamentalnego prawa do samoobrony przed samymi Bogami oraz ich uczynkami? Czy człowiek, nie mieszając w dziele bożym, którego wszak nie rozumie, nie powinien mieć prawa bronić się i unikać wszelkich dopustów bożych?

Wzruszył ramionami. Zaczynał myśleć coraz bardziej naiwnie. Nie miał pojęcia, czy to zmęczenie, czy Wirus sprowadzał go na manowce zdrowego rozsądku. Jaka mrówka? Szlag. Co za bzdury. Zatrzymał się, widząc luańskiego setnika wraz z kilkoma żołnierzami, którzy kłusowali, zmuszając ciągnący drogą tłum do ustępowania na pobocze. Oddział zwolnił nieco, oficer rozglądał się wokół. Twarz drgnęła mu wyraźnie na widok Mereditha. Zrobił ruch, jakby chciał wydać rozkaz jeszcze szybszej jazdy, ale dłoń zamarła mu w pół gestu. Zatrzymał konia i zeskoczył lekko.

– Jesteście czarownikiem, panie – ni to spytał, ni stwierdził.

Meredith nie odzywał się. Setnik wyjął z woreczka zawieszonego na szyi wahadełko i wyciągnął je przed siebie w lekko drżącej ręce.

– Pan Meredith? – miedziana igiełka wychyliła się gwałtownie i zawisła na nienaturalnie wyprężonym sznurku.

Czarownik skinął głową. Pewnie wynajęli jakiegoś kolegę po fachu, żeby go znalazł. Dziecinnie łatwa sztuczka, skoro był mniej niż dzień drogi od Syrinx. Tamten jednak z całą pewnością odwalił całe przedstawienie przed mocodawcami i za proste zaklęcie zainkasował co najmniej równowartość wioski. Czarownicy stawali się coraz bardziej pazerni.