Cuda zaczęły się dziać w samo południe. Najpierw przybyli rekruci z uzupełnień. Stare wojsko ignorowało te dzieciaki, nie było sensu się nimi zajmować. Zginą pewnie w następnej bitwie albo, jak będą mieć szczęście, trochę później. Za mało czasu, żeby pokazać im, co i jak. Ale Menake wstała nagle i wrzasnęła w szoku.
– Przecież tam jest Ames!
Weterani podnosili się niespiesznie. Nie mogli uwierzyć. Ames! Ich kolega. Ranny w brzuch. A to wiadomo… Powolna śmierć w męczarniach. Już dawno go opłakali. A tu… Bogowie! Pojawia się z powrotem w oddziale, w jakimś dziwnym mundurze z garstką uzupełnień. Nie ufali swoim oczom. To naprawdę on?
Ames podszedł do nich z szerokim uśmiechem na twarzy.
– No, cześć – powiedział.
– Bogowie – wyrwało się Khorenowi. – Ty żyjesz?
– No, kurwa, żyję, no.
– Przecież dostałeś w brzuch.
Każdy z weteranów wiedział, co to oznacza. Powolne konanie. W bólu, smrodzie i beznadziei. Ames jednak wydawał się zdrowy. Podniósł nawet tunikę, żeby pokazać im pozostałości równych ściegów, którymi zaszyto jego brzuch.
– Jakby sam krawiec robił, nie?
– Ty żyjesz? – nie mogła uwierzyć Menake. – Naprawdę żyjesz?
– A gdzie tam – odezwała się Hirri. – Umarł, a teraz przyszedł nas straszyć.
Nikt się nie roześmiał. Z boku podszedł dziesiętnik.
– Opowiadaj – rozkazał. – Jak to możliwe, że z uzupełnieniami przysłali śmiertelnie rannego weterana?
Ames, pochodzący z zapadłej wioseczki, wymowny nie był. Ale swój rozum miał.
– Już nie jestem ranny – uśmiechnął się. – Teraz już wszystko inaczej jest.
– Jak inaczej? – żachnął się dziesiętnik.
– No, za oddziałami posuwają się szpitale polowe…
– Co???
– No, szpitale polowe. Takie namioty wożą i rozstawiają blisko miejsca, gdzie jest bitwa. I tam się leczy żołnierzy od razu. Żeby strat mniej było. Wyjaśniał nam jeden taki oficer polityczny.
– I co w tych namiotach?
– No, są łóżka polowe.
– Jakie? Łóżka wożą tam, gdzie bitwa? Czym? Przecież na wóz to się może dwa łóżka raptem zmieszczą. To ile wozów by potrzebowali?
– No, takie dziwne są. Składane – Ames niezbornymi ruchami usiłował im pokazać, jak to się robi. – Drewniana rama, płótno i myk, myk i… już jest takie małe coś, co na jeden wóz zmieści się sto takich.
– Jaja se robisz.
– Nie. Prawdę mówię. Tak jak było – znowu niezborne gesty usiłujące odtworzyć to, co widział. – Myk, myk i takiego… – zabrakło mu słowa – takiego plaskacza robisz z całego barłogu – usiłował pokazać, do jak małej wielkości można złożyć prawdziwe łóżko.
– I w tych łóżkach leczą?
– Taaa… Był jeden taki mądry pałacowy matematyk samego księcia Oriona i mówił, że jak się dało powstrzymać zarazę, to się da powstrzymać koszmarne straty z powodu nieleczonych ran. I kazał te szpitale zbudować.
– Toż namiotów się nie buduje tylko stawia. Tfu! – dziesiętnik przygryzł wargę. – Szyje.
– No, czy jakoś tak – Ames naprawdę nie był wymowny. – I cię dają do takiego namiotu i leżysz, nie? I potem cię wysyłają na tyły. A jak wydobrzejesz, to jedziesz na urlop.
– A kto to jest ten Urlop? Nazwisko stratega? Czy jakaś komisja wojskowa?
– Nie, do jasnej zarazy! – Ames aż się zakrztusił. – Jedziesz do domu, do rodziny, żeby wydobrzeć!
– Do domu? – weterani nie mogli zrozumieć. Coś takiego nie mieściło im się w głowach. Jak to do domu? Z wojska zwalniali na jakiś czas?
– No mówię, że do domu – Ames też nie był w stanie wytłumaczyć za dokładnie. – I masz takie kartki, że idziesz do koszar na obiad i muszą ci dać. I ja zawsze szedłem. U nas w domu głodno, to co im miałem darować. Takie prawo miałem, że jak żyję u rodziny, to mam prawo do darmowego obiadu, bo przecież dalej jestem w wojsku. No to szedłem. I dawali. Zawsze dawali. No to się obżerałem. A i rodzinie coś tam się zwędziło czasami.
– O żesz ty – dziesiętnik otarł zroszone potem czoło. – To teraz się żołnierza do domu odsyła, a potem nazad do armii?
– No! Bo ten matematyk, czy jak mu tam, to tłumaczył, że weteran to sto razy lepszy żołnierz niż rekrut.
Tu akurat nikt z obecnych nie miał wątpliwości. Tylko kręcili głowami.
– No i się takiego rannego weterana leczy, odsyła do domu, obiadki funduje, a potem nazad. Bo lepszy jest. A poza tym, to mniej pieniądza kosztuje.
– Jak mniej pieniądza? – dziesiętnik nie mógł uwierzyć. – Obiad, kurwa, za darmo i mniej pieniądza?
– Ja tam nie wiem – Ames nie potrafił wytłumaczyć tego, co zapamiętał z wykładów oficerów politycznych. – Taniej weterana do linii nazad niż szkolić rekruta, bo oni – wskazał na grupkę poborowych – i tak zaraz zginą.
– No – potwierdziła nagle Hirri.
– To co? – dziesiętnik nie mógł dojść do ładu ze swymi myślami. – To już się nie zdycha z bólu ani nie idzie na żebry, jak się udało wydobrzeć po ranach?
– Armia teraz dba. Teraz cię leczą, żywią i odsyłają w pizdu z powrotem.
Żołnierze wokół nie mogli uwierzyć w to, co słyszeli. Ames postanowił ich dobić.
– Teraz, jak cię ranią, to masz krzyczeć „medyk”, „medyk”.
– Co?
– Medyk! Meeeeedyyyyk!!! – wrzasnął Ames.
Podbiegło dwóch ludzi z uzupełnień. Mieli ze sobą zwój płótna zrolowany na dwóch długich kijach.
– Co się stało? Komu? Jakie rany? – pytali zdenerwowani, bo to był ich pierwszy dzień w wojsku liniowym.
– Spierdalać – warknął dziesiętnik na młodych. Ale jakaś myśl marszczyła mu czoło. – I co oni robią? – zapytał.
– No odnoszą cię do szpitala polowego. Bo taniej jest cię wyleczyć i odesłać z powrotem, niż w rynsztoku zostawić. Tak nam mówili. Nie pójdziesz już na żebry, jak ci nogę utną (tfu, tfu), tylko obiad dostaniesz od wojska. Bo to coś dobrego dla moralności robi!
– Dla morale? – spytała lepiej wykształcona Hirri.
– Ja tam nie wiem. Ja ze wsi jestem.
Dalszą dyskusję przerwał przedziwny pojazd, który pojawił się zza najbliższego wzgórza. Był zupełnie niesamowity. Czwórka koni zaprzężona do wozu, z którego zdjęto burty, a za to zamontowano metalowe palenisko, a na nim wielki kocioł. Jakiś mężczyzna w białej czapce krzyczał, że żarcie jedzie i mają przygotować naczynia.
Po raz pierwszy tego dnia uwierzyli Amesowi. Każdy wyjął, co tam miał zrabowanego z naczyń, i ustawili się w kolejce, wypychając rekrutów na sam koniec. I najważniejsze… Każdy dostał kluseczki z mięsem!
Ciepłe! Pierwszy ich ciepły posiłek od czasu, kiedy kilkanaście dni temu udało się dopaść kilka zapomnianych kur.
– To kuchnia polowa – wrzeszczał facet w białej czapce. – To kuchnia polowa! Każdy dostanie, co mu się należy! Nic więcej, ale i nic mniej, bo takie są wasze prawa!
Naprawdę uwierzyli Amesowi. Pożerali swoje kluseczki i zdobywali pewność, że teraz dopieprzą Luan, bo są lepiej zorganizowani. A do tego kubek wina (co prawda strasznie rozwodnionego, ale jednak wina). Dławili się, jedząc wygłodniali, z trudem żuli, wielu czekała biegunka, ale… Dostali ciepły posiłek tuż po bitwie. Dbano o nich. Pamiętano. Człowiek w białej czapce na wozie wykrzykiwał, że mogą dostać repetę. A oni się dławili.