Выбрать главу

Ta, totalnie oszołomiona, potrząsając głową, nie wiedziała, co zrobić. Wrażenie było niesamowite. Najpierw ją pocałowała, a potem rozwinęła i zawiązała sobie na szyi. Krawcy mieli pełne ręce roboty. Takich chust trzeba było wyprodukować bardzo dużo. Niemniej sprawdzało się. Hirri ze łzami w oczach była gotowa iść na Syrinx z gołymi rękami. I zapieprzyć cesarza osobiście.

A orkiestra tak pięknie grała… Melodie z dzieciństwa. Ze starych dobrych czasów. Te wszystkie wspomnienia. Te chwile radości. I co? Nie warto walczyć?

Ale to jeszcze nie było wszystko, co przygotował na występ wydział polityczny.

– W Troy jest ciężko. Nie ukrywam. Ale wszyscy walczą, żeby dać wam ciepłe jedzenie. Żeby przywieźć wino i cytryny. Od ust sobie odejmują, żeby swojej miażdżącej pięści, która zmiecie Luan z powierzchni ziemi, niczego nie brakowało. Dziesiętniku, proszę. Tu jest paczka z ciastem. Proszę rozdzielić sprawiedliwie wśród żołnierzy. Ja wiem, że to niewiele. Ale od ust sobie odejmujemy, żeby dać wam cokolwiek. Bo wy za nas walczycie!

Kilku żołnierzy potrząsało głowami w szoku. Ciasto? Od mamusi jakiegoś bezimiennego kolegi z wojny?

Piekarze też mieli pełne ręce roboty. Armia w boju to był interes, który potwornie się opłacał przedstawicielom wielu profesji. To była rzeka złota. I ci ludzie naprawdę się przykładali, żeby dobrze zarobić. Tak samo jak oficer polityczny, który właśnie mówił:

– Proszę. Oto Kanen. Szewc. Zwykły szewc z Doliny Wolności, którą właśnie oswobodziliście – wskazał na jakiegoś faceta w poszarpanych, nędznych szatach. – Niech opowie własną historię! Przyszedł do nas, płacząc i prosząc o pomoc! O wyzwolenie własnej wsi! Bo nie mógł już wytrzymać. Proszę. Wysłuchajcie go. Jest tutaj.

Wynajęty aktor runął od razu na kolana. Jakoś nikt nie skojarzył, że we wsi nie mogło być raczej szewca. Bo z czego by żył? W miasteczku to tak. Ale nie tutaj. Na szczęście nikt tego nie kojarzył, wszyscy poddawali się dramaturgii sceny.

– Dziękuję!!! – wył aktor na kolanach. – Dziękuję wam! – całował po rękach Hirri. – Bili mnie! – pokazał plecy ze szramami. Dość ciężko zrobić charakteryzację na plecach, ale aktor był naprawdę dobry w swoim fachu. – Jestem szewcem. Jestem zwykłym szewcem z tej osady! Jak przyszli najemnicy, to zgwałcili moje dwie córki! – popatrzył na Hirri i Menake. – Zabili je potem. Bogowie! Zabili moje córeczki! Moje biedne córeczki…

Obie dziewczyny patrzyły na niego przerażone. Żołnierze zaciskali pięści, choć sami, jakby to powiedzieć, niejedno mieli na sumieniu. Ale teraz rósł w nich gniew.

– Zabili moje biedne córeczki – zawodził aktor na kolanach. – Ja zwykły szewc – usiłował stylizować. – Ja z Luan, wasz wróg. Ale dopiero wy pokazaliście, że tę biedną ziemię można wyzwolić z ucisku!

Zagryzł wargi, bo odruchowo użył literackiej formy „tę ziemię”, a nie pospolitej „tą”. Ale na szczęście nikt nie zauważył.

– Dziękuję ci, żołnierzu – na kolanach całował rękę Khorena, który usiłował się wyrwać, choć niewątpliwie był bardzo przejęty.

Oficer polityczny krzyknął nagle:

– To co? Zdobędziecie następną wieś jeszcze dzisiaj?

Orkiestra grała tak ślicznie. Aktor na kolanach zawodził:

– Ratujcie nas! Ratujcie! Pomocy!

Byli najedzeni, zdrowi, dobrze wyposażeni, mieli zorganizowane zaplecze, niezły transport i świadomość, że tuż z tyłu jest szpital polowy, jakby coś poszło nie tak. No i sam król na nich patrzył.

A poza tym orkiestra grała tak ślicznie…

Poszli.

ROZDZIAŁ 8

Armia dotarła do przedmieść Syrinx późnym wieczorem. Oddziały spieszano, wrzucając wozy do rzeki, żeby uniknąć gigantycznego zatoru, który mógł zatkać wylot drogi. Pociągowe konie smagano biczami, by rozbiegły się po równinie, byle dalej, byle dalej. Po prostu nie było ich już czym karmić. W świetle pochodni usiłowano formować oddziały pod ochroną zwiadu, który dotarł tu wcześniej. Achaja w zamieszaniu z trudem odnalazła Biafrę.

– Szlag! – osadziła spienionego konia. – Każ cofnąć oddziały. Natychmiast!

Biafra, naćpany tak, że czterech żołnierzy pomagało mu utrzymać pozycję pionową, nie był w stanie odpowiedzieć.

– Co się stało? – spytał Suhren. Czytał przecież dostarczane mu raporty i nie było w nich nawet śladu wiadomości o jakichś nieprzewidzianych ruchach przeciwnika.

Wskazała częściowo tylko wyburzone przedmieścia.

– Zostawili wszystkie najwspanialsze budowle. Wszystkie domy wielmożów. Kurde! – odkaszlnęła, bo dławił ją pył. – Dziewczyny nawet nie śniły o takim bogactwie. Nie przyszło im do głowy, że na świecie może choćby istnieć aż tyle dobra.

Suhren skrzywił się. Wiedział, przeczuwał, co usłyszy dalej.

– Nie wiem, czy mam choćby połowę ludzi w linii. To jest jakiś amok. To jest szał…

– J… j… jaki szał? – wybełkotał niezbyt przytomny Biafra.

– Szał rabowania – mruknęła. – Albo każę tym żołnierzom, którzy mi pozostali, rozstrzelać tych, co rabują, albo… Do rana nie będziemy już mieli zwiadu.

Suhren ukrył twarz w dłoniach.

– Nie ześrodkuję armii na wzgórzach – powiedział. – Nie możesz spalić tych budynków?

– Czym? – warknęła. – A raczej kim?

– Zrób coś! No nie stój tak. Zrób coś! Oddziel tym, co ci jeszcze pozostało, resztę wojska od przedmieść.

Zaklęła. Biafra ledwie otworzył oczy.

– Obwieście ze dwie setki ludzi na postrach – szepnął. Chciało mu się wymiotować. – No zróbcie coś – powtórzył nieświadomie słowa Suhrena. – Rozstrzelajcie kogoś, spalcie żywcem.

– Sami się powieście albo rozstrzelajcie – Achaja zawróciła konia. – Zaraz zobaczycie, jak wam wojsko zacznie spieprzać!

Szarpnęła uzdą i runęła w stronę swojego plutonu. Czując, jak łzawią jej oczy od wzbudzanego kopytami popiołu, przegalopowała przez most nad malutkim kanałem. Wjechała między długie rzędy wspaniałych rezydencji. Tu nie było wiele pyłu. Wokół, w wielu oknach, widać było ogniki świec i pochodni. Ktoś niezorientowany mógł sądzić, że to wrócili ewakuowani wcześniej mieszkańcy. Podjechała do punktu dowodzenia.

– Pani pułkownik – zaraportowała, nie zsiadając z konia. – Biafra każe wycofać zwiad i odgrodzić nim resztę wojsk od tego burdelu! – usiłowała unikać wzroku pani kapitan, która swego czasu ugryzła ją w nogę. – Bardziej zorganizowane oddziały do tyłu. Te… mniej zorganizowane, do przodu na przedpole.

– A ci, kurwa, pośrodku? – spytała pani pułkownik. – Ci, co spierniczyli, żeby rabować?

– Ja tylko przekazuję rozkazy – Achaja spięła konia i ruszyła dalej. Jedną ręką zawiązała na twarzy chustę, żeby choć w ten sposób osłonić płuca od unoszącego się wszędzie popiołu. Dostrzegła Harmeen stojącą przed jednym z pałacyków z pochodnią w ręce. Zwolniła trochę, żeby nie dotrzeć przed drzwi wraz z monstrualną chmurą pyłu wzniesioną przez kopyta jej konia. Zwierzę zresztą chrapało, potrząsało głową, chcąc zrzucić uzdę i pogalopować gdzieś na równinę, na czyste powietrze.

– Gdzie pluton? – zeskoczyła z siodła, grzęznąc po kostki w zwałach popiołu. Światło pochodni pozwalało dostrzec, że wszystko wokół, drzewa, śliczne ozdobne krzewy, wspaniałe rzeźby, przedziwnie wykonane płotki pokryte są w całości szarymi płatkami. Woda w stawie ukształtowanym jak górskie jezioro, z wyłaniającą się spod powierzchni rzeźbą jakiegoś mitycznego potwora, była już jednym wielkim kożuchem rozstępującym się niechętnie i na chwilę, kiedy przebijały go, wyrzucane z okien, opróżnione butelki.