Выбрать главу

Oficerowie wyli tak, że o mało się nie posikali. Temp zakrywał twarz obiema dłońmi. Cesarzowa dumna, ona przecież wymyśliła ten dowcip, przyjmowała dyskretne ukłony zebranych, którzy docenili jej koncept.

– Żołnierzu – zmarszczyła brwi, niby to poważnie taksując wzrokiem nałożnicę. – Powierzam ci obronę stolicy. W imieniu cesarza – spoważniała nagle – idź i walcz na ulicach tego miasta!

Cesarz uśmiechnął się całkiem jawnie. Nawet on, wdrożony do pałacowej etykiety od dziecka, nie mógł zachować poważnej miny. Oficerów ogarnął jakiś amok. Służący odwracali się, nie chcąc stracić życia za okazanie uciechy z czegoś takiego.

Nolaan wziął oszołomionego Mereditha pod ramię i wyprowadził z sali. Kątem oka czarownik zauważył jeszcze, jak Annamea uśmiecha się do niego. Niewiele rozumiał.

Tym razem nikt ich nie sprawdzał, nikt nie zatrzymywał. Szli w milczeniu przez meandry prawie pustych teraz korytarzy, omijając wszystkie sale, gdzie mogli napotkać jakichkolwiek ludzi. Nolaan zatrzymał się dopiero przed ostatnią z bram zewnętrznego muru pałacu.

– Jednak myliłem się – powiedział. – Lubię się mylić w takich przypadkach, kiedy podejrzewam ludzi o najgorsze rzeczy, a… okazuje się co innego.

– Dziękuję – Meredith ukłonił się. – Niestety, w jednym nie macie racji, panie.

Nolaan uniósł lekko brwi.

– Nie jestem człowiekiem uczciwym – mruknął czarownik.

– Może więc źle się wyraziłem. Chciałbym jednak najmocniej przeprosić za moje wcześniejsze zachowanie. Miło jest mieć przy sobie człowieka honoru.

Czarownik pochylił głowę. Wokół gromadzili się żołnierze, którzy mieli tworzyć „oddział specjalny”. Tysiąc ludzi zgrupowanych w dziesięć setek. Wyglądali bojowo. Idealnie wypolerowane pancerze, lśniące znaki oddziałów, oficerowie na koniach i…

Na to „i” musieli czekać ładnych kilkanaście modlitw. I… Pojawiła się.

Annamea miała na sobie wspaniałą, czerwoną suknię, tak obcisłą i wąską, że mogła robić jedynie małe kroczki, stopa przy stopie. Na ramiona narzuciła sobie wojskową kurtkę, a na wierzch jeszcze zwieszoną przez lewe ramię skórę lamparta. Na twarzy, wzorem Armii Arkach, namalowała sobie stopień wojskowy Luan, oczywiście najwyższy. Była najpiękniejszą kobietą na świecie. Była najlepszym żołnierzem wśród wszystkich nałożnic. Była czystą kpiną z Armii Luan.

Podprowadzono jej kucyka. Wskoczyła zgrabnie na damskie siodło, obie nogi po jednej stronie, uzda w rękach prowadzącego niewolnika. Dwanaście innych niewolnic stało z tyłu, trzymając w rękach jakieś tobołki. Żołnierze nie mogli odwrócić wzroku od jej wypiętego teraz tyłka. Strateg dowodzący oddziałem nie wiedział, gdzie podziać oczy, ale z zupełnie innych powodów niż jego podkomendni – nigdy w życiu nie doznał takiego upokorzenia. Nolaan oklapł, Meredith tylko westchnął. Annamea szybko dowiodła jednak, że absolutnie nie należy do osób, którym można było nadmuchać w kaszę.

– Ulice są zbyt wąskie, żeby prowadzić taki oddział. Proszę podzielić wojsko na cztery części – wydała swój pierwszy w życiu rozkaz, rozpoczynając w ten sposób własną wojskową karierę. – I poprowadzić oddziały czterema równoległymi ulicami.

– Ależ, proszę pani – odważył się wtrącić strateg. – To będzie po dwieście pięćdziesiąt osób. Musiałbym podzielić dwie setki i…

– Gdzie jest twój zastępca? – przerwała mu dziewczyna z uśmiechem.

– Tutaj – zaskoczony strateg wskazał rosłego i barczystego mężczyznę. – Taktyk Leen.

Annamea zerknęła na tamtego.

– To teraz ty będziesz dowodzić. Stratega w dyby i do lochu. A my ruszamy powolutku.

Nolaan potrząsnął głową. Aczkolwiek w jego oczach chyba widać było cień podziwu. Obydwu im, razem z czarownikiem, podstawiono konie. W zapadającym zmroku oddział zaczął formować się w cztery kolumny, by opuścić teren pałacu. Bramę otwarto na oścież.

Niezwykłe, ciemnogranatowe niebo, pozbawione jakiejkolwiek chmurki, wydawało się oświetlone łuną gwiazd. Pierwsze lampki zapalano właśnie na stołach ustawionych wprost na ulicach. Pierwsi goście zbierali się właśnie na kolacji w niezliczonym mrowiu karczem. Annamea przywołała Mereditha. Kiedy podjechał bliżej, nachyliła się ku niemu. Poczuł na ramieniu pukle jej długich włosów.

– Jesteś bardziej sprytny, niż myślałam – szepnęła. – Dziękuję.

– Za co? – nie mógł zrozumieć pałacowych kombinacji.

– Tu jest najlepsza karczma, gdzie podają kałamarnice – powiedziała głośno, ponieważ zbliżył się Nolaan. – Musimy skorzystać – wstrzymała pochód. – Z powodu zamknięcia murów te rzeczy już niedługo będą bardzo nieświeże.

Zeskoczyła z kuca i zajęła miejsce przy najbliższym stoliku. Żołnierze patrzyli zdezorientowani, karczmarz giął się w ukłonach. Gońcy gubili sandały, usiłując zatrzymać trzy pozostałe oddziały. Nolaan przysiadł się obojętny na wszystko. Meredith nie wiedział, jak się zachować.

Kałamarnice rzeczywiście były świetne. Annamea uszczknęła tylko malutki kawałek i wytarła palce w specjalną serwetę.

– Nie mogę jeść za dużo – dodała wyjaśniająco – bo mi tyłek urośnie taaaaaaaaki szeroki – pokazała rękami. – Właściwie to jestem ciągle głodna – uśmiechnęła się smutno.

Meredith o mało nie zakrztusił się swoją porcją.

– Jak myślicie? – perorowała dziewczyna. – Chyba już wystarczająco długo robiłam za szefa armii. Mogłabym się już przebrać, co?

Nolaan westchnął ciężko. Stojący obok taktyk wybałuszył oczy. Annamea zrzuciła lamparcią skórę i wojskową kurtkę. Niewolnice zaczęły ścierać z jej twarzy namalowany wojskowy stopień, inne nakładały szybko dyskretny makijaż.

– Jak myślicie, chłopaki – uśmiechnęła się. – Czy do granatowego nieba będzie pasowała granatowa biżuteria, czy też to będzie zbyt nachalne połączenie?

Niewolnice szybko zmieniały pierścienie na jej dłoniach i stopach.

– Myślicie, że powinnam się cała przebrać?

– Czerwona suknia będzie świetnie pasować do zadania, które ci wyznaczono – mruknął Nolaan obojętnie.

– Uuuuu… ty jesteś zawsze taki przyziemny. A my, dziewczyny, lubimy się delektować chwilą.

– Sądziłem dotąd, że to raczej mężczyźni lubią. Jedziemy dalej?

Skinęła głową. Kazała zapłacić karczmarzowi i wskoczyła na swojego kuca. Gońcy z trudem przebijali się przez ciżbę, biegnąc zawiadomić pozostałe oddziały na równoległych ulicach, że mają ruszać dalej. Tłum gęstniał. Rozstępował się niechętnie przed żołnierzami. Niecodzienny dowódca jednak przyciągał wszystkie oczy. Annamea ignorowała większość spojrzeń, choć czasem mrugnęła lekko czy uśmiechnęła się do jakiegoś ślicznego, młodego chłopca, powodując nieodmiennie rumieniec na jego twarzy.

– Tu jest najlepsze wino – zbliżyła się znowu do Mereditha, wskazując kolejną karczmę.- Aż z Garrenmich. Zatrzymamy się?

– Jedźmy – zdenerwował się Nolaan, tak powodując koniem, żeby być bliżej źródła strategicznych decyzji, które zapadały w sztabie umieszczonym na kucyku, a jednocześnie nie stratować żadnego z coraz bardziej licznych przechodniów.

– Może rzeczywiście… Lepiej jechać dalej – zaproponował nieśmiało Meredith.

– Ach, jak ja nie cierpię mężczyzn. Zero nastroju – warknęła, dowodząc, że „słownictwo ogólnowojskowe” jest jej dobrze znane.

– Gdzie oni mogą być? – spytał Nolaan.

– Kto? – dał się zaskoczyć Meredith.

– Najeźdźcy.

– Po pierwsze, nie wiem. Po drugie, bardzo chciałbym nie angażować się więcej w tę sprawę.

Tamten skinął głową.

– Ty. Dupeczka – mruknął do Pierwszej Nałożnicy. – Jedziemy do centrum, na fora.