Czarownik ruszył w stronę swojej komnaty. Dahmeryjczycy! Zaklął. No to… rzeczywiście, już po Syrinx. Dahmeryjczycy… Naród górali, żyjący na spłachetku skał, słynący z wyrobu najlepszej broni na świecie. Ich kraj nie mógł wyżywić ich dzieci. Młody człowiek, obojętnie, chłopak czy dziewczyna, miał więc do wyboru: albo zająć się wyrobem mieczy, kusz i sztyletów, albo sprzedać się jako najemnik do któregokolwiek z państw, które były w stanie zapłacić niebotyczne wprost sumy za ich służbę. Z tego, co Meredith wiedział, kasa w ich oddziałach była wspólna. Kto ginął, przekazywał swój żołd pozostałym. Dlatego ci, którzy przeżyli, wracali do siebie bogatsi niż niejeden król. Dahmeryjczycy się nie oszczędzali. Nie znali pojęcia honoru. Jedynym „honorem”, który trafiał do ich zakutych, góralskich głów, było: wykonać zadanie! Wykonać zadanie!!! Jakiekolwiek nie było. W jakichkolwiek warunkach. Jakimikolwiek siłami. „Toż nie po to nam płacą zawrotne sumy, byśmy we trzech choćby nie przyprowadzili demona z krainy śmierci” – mówili. Jeśli pan każe dla rozrywki, to połowa oddziału rzuci się na drugą połowę i zginą wszyscy oprócz ostatniego zwycięzcy, ale… on wróci do domu bogatszy niż sam cesarz. Jeśli pan każe, żeby nawet o krok nie cofnąć się od swoich pozycji zajętych przed bitwą, to Dahmeryjczycy nie cofną się ani o krok. Słynna była legenda o oddziale najemnym, który otrzymał taki rozkaz od któregoś z królów Północy. Bitwa została wygrana, ale zagon kawalerii Cesarstwa zabił Króla. Dahmeryjczycy stali na swoich pozycjach dalej. Król osobiście wydał im rozkaz i tylko Król mógł go cofnąć. Oficerowie innych formacji przychodzili do nich, mówili, że bitwa wygrana, żeby odstąpili na zimowe leża. Przyjeżdżał sam syn Króla. W całości przybyła Rada Regencyjna. Przychodziła okoliczna ludność, karmiła ich, bowiem każdego zgrozą przejmował fakt, że kilkadziesiąt chłopców i dziewczyn, którzy przeżyli starcie, stoi tak w jesiennych chłodach. Potem przyszła zima. Cały oddział, wszyscy, którzy otrzymali rozkaz, stali na pozycjach, aż zgubiły ich mrozy. Ostatni, który przeżył, z żołdem oddziału powlókł się do Dahmerii, by żyć odtąd lepiej niż Król, który wydał im rozkaz.
Dahmeryjczycy byli teraz na ulicach Syrinx. Cały problem z tymi oddziałami był taki, że oni słabo raczej odróżniali swoich od obcych. „Wykonać zadanie” – to ich jedyny imperatyw. Jeśli trzeba będzie spalić miasto, by wykonać rozkaz, to… spalą.
Meredith drgnął zaskoczony widokiem Annamei opartej o framugę drzwi do jego komnaty. O Bogowie! Dziewczyna miała na sobie teraz strój ciężkiego szturmowca z Dahmerii. Krótka plisowana spódniczka ledwie osłaniała jej pośladki, tylko z przodu zawieszony na pasie wachlarz z pancernych płytek sięgał trochę niżej. Błyszczące nagolenice oparte były na wojskowych sandałach wzmocnionych metalem tak, by można było kopnąć i złamać przeciwnikowi goleń. Miała na sobie półpancerz i… O Bogowie… tak jak Dahmeryjczycy… nic pod spodem! Krótki miecz, obrócony rękojeścią w dół, zwisał jej spod lewego ramienia. Do kształtnych ud miała przymocowane noże. Na plecach zawiesiła sobie kuszę i kołczan. Szyję obciążyła łańcuchem z kulą do łamania kości – tam też były grube sploty sznura, zawiązane jak stryczek, z napisem pięknie wykonanym na tej zaimprowizowanej szubienicy: „Złapiesz żywego Dahmeryjczyka – wieszaj natychmiast – koszty egzekucji pokryje Królestwo Dahmerii”. Nie miała hełmu. W długie warkocze wplotła kawałki ostrego metalu, by zadać jak największy ból przy „uderzeniu bykiem”. Na twarzy miała namalowany wzorem Armii Arkach stopień, tym razem kohortnika – ten zwyczaj bardzo spodobał się Korpusowi Szturmowemu i jego żołnierze jako pierwsi zaczęli masowo naśladować okupantów. Lewa ręka Annamei została zraniona czymś ostrym. Małe kropelki krwi opadały na podłogę. To też tradycja: „Każdy nasz krok znaczony jest krwią!” W lewej dłoni miała uchwyt lekkiej tarczy, w prawej dragher – ni to dziryt, ni lancę, ni kosę – raczej połączenie tych wszystkich zabójczych narzędzi. Kiwnęła na czarownika palcem.
– Chodź.
Spojrzał pytająco.
– Sama nie mogę opuścić pałacu – wyjaśniła. – A chcę zobaczyć parę rzeczy.
Ruszyła szybko korytarzem. Meredith poczuł suchość w gardle. Ta jej króciutka spódniczka, której fałdy podskakiwały przy każdym kroku… A szlag!
– To już ostatnia taka okazja, prawda? – zerknęła do tyłu i pochwyciła jego wzrok wlepiony tam, gdzie był wlepiony. Odruchowo spojrzała na swój tyłek. Potem uśmiechnęła się promiennie. – Ostatnia okazja – podjęła po chwili. – Przez najbliższy tysiąc lat, co?
Zaklął cicho.
– Gdzie idziemy? – spytał.
– Do pierwszej wieży oporowej – odparła. – Tam jest widok na całe miasto.
Poprowadziła go przez plątaninę korytarzy w stronę bramy „powietrznej”. Nikt ich nie zatrzymywał. Pałac wydawał się opustoszały. Dotarli do wąskiej kładki, długości jakichś stu pięćdziesięciu kroków, zawieszonej pomiędzy murem okalającym podjazd i pierwszą wieżą oporową. Annamea kroczyła swobodnie na wysokości jakichś sześćdziesięciu ustawionych jeden na drugim ludzi. Meredith kurczowo trzymał się drgających lin. Usiłował nie patrzeć w dół. Zbierało mu się na wymioty. Dziewczyna musiała go ponaglać.
Pierwszy posterunek napotkali przy wejściu do wykuszu obronnego w wieży. Nikt jednak nie śmiał zatrzymać dahmeryjskiego kohortnika w towarzystwie czarownika. Odsunięto żelazne kraty, potem umocniono żeliwną zapadnię. Wkroczyli do mrocznego, rozświetlanego jedynie nielicznymi pochodniami wnętrza. Annamea sama pociągnęła za dźwignię rozsuwającą ściany. Wsiedli do windy wodnej. Podest ruszył zaraz, powoli niosąc ich w górę. Meredith obserwował monstrualne ilości zapasów zgromadzonych na każdym piętrze, patrzył na puste jeszcze szpitale, świetlice, koszary ze śpiącymi żołnierzami…
– Gdyby ci obrońcy mieli jaja – powiedziała Annamea. – To tu można się bronić nawet przez dwadzieścia, trzydzieści… nawet pięćdziesiąt lat!
– Hm… za pięćdziesiąt lat żaden z tych staruszków, który cudem dożyje, nie utrzymałby broni w rękach.
– Nie… Tu są kobiety. Sale wychowawcze, sale ćwiczeń, poligony. Można chować nowe pokolenia żołnierzy i trwać tak prawie w nieskończoność – uśmiechnęła się. – Wyobrażasz sobie? Za pięćdziesiąt lat? Nowe pokolenie w Syrinx. Wnuki i prawnuki tych, co widzieli upadek stolicy. A wokół ostrzegawcze tablice: „Nie podchodzić za blisko do wieży, bo oni mogą szyć z kusz”. Prawie u stóp stanowisk obserwacyjnych – karczmy. Normalne życie. A tu, za murem, którego nie da się zdobyć, resztki Cesarstwa, które nie istnieje już od pół wieku. O czym oni będą myśleć wtedy? W zasięgu wzroku, przy stołach, na targach, ludzie, którzy już nie będą znać nawet nazw imperialnych dróg. A tu? Żołnierze zapomnianego imperium. Ciągle wierni. Zamknięci w dwóch monstrualnych przetrwalnikach. Uśmiechnęła się smutno.
– Ciekawe czy dotrwają restytucji Cesarstwa? Czy będą normalnymi ludźmi? A zresztą… Może za tysiąc lat jacyś mędrcy będą badać te wieże i pytać sami siebie: Cóż za dziwna cywilizacja wylęgła się tutaj? Skarlałe, blade od braku słońca resztki imperium sprzed millenniów… – uśmiechnęła się znowu. – Dałabym dużo, żeby to zobaczyć. Tych przyszłych mędrców kołatających do bramy, te ich szkiełka trzymane przy oczach, te ich mądre, naiwne twarze, tę ich wiedzę, przy pomocy której usiłować będą zrozumieć cywilizację dwóch wieży oporowych Cesarstwa – zamyśliła się, potem podjęła znowu. – To miejsca ostatnie, które właśnie dziś zaczynają swe istnienie, które będą nieść mroczne przesłanie przez wieki.