– A pamiętasz, jak cię podrapałam po twarzy podczas przyjęcia na dworze, jak powiedziałeś, że jestem za gruba? – desperacko usiłowała zmienić temat.
Uśmiechnął się, tym razem jakoś tak smutno.
– Nie jesteś gruba – mruknął. – Jesteś piękna. Nagle stanął w jednym strzemieniu, chwycił się kulbaki, przechylił i pocałował ją w policzek.
Dziewczyny z plutonu służbowego zaczęły bić brawo. Rozległy się okrzyki: „Yyyyyyaaaaaaaaa!” albo: „O żesz ty… Dawaj! Dawaj dalej!”. Shha jadąca tuż obok pokazała gestami: „Bierz go! Bierz go!”
Lanni wydała niecodzienny rozkaz:
– Dziewczyny… patrzeć w bok!
Achaja zarumieniła się nagle. Szlag, młodzieńcza miłość… Przecież mieli wtedy po pięć lat. W ogóle nie mogła sobie przypomnieć jego twarzy z tamtego okresu. Nie było nic poza zamazanymi wspomnieniami.
– A pamiętasz, jak mnie kopnąłeś w tyłek, kiedy śpiewałam przed królem piosenkę o głupim pasterzu?
– To była piosenka o głupim pasterzu? – zamyślił się. – Nie pamiętam.
Roześmiała się.
– Myślałam wtedy, że już nikogo nie można bardziej nienawidzić niż ciebie. Nawet król zachichotał. Choć później cię obsobaczył. A potem zrozumiałam, że byłeś moim najlepszym kolegą. Potem…
– Potem zaszły rzeczy, które obydwoje wolelibyśmy wymazać z pamięci – powiedział. – Kocham cię, gruba, śliczna dziewczynko!
– Nie jestem gruba! – niby to oburzyła się. – Przecież sam tak powiedziałeś.
– Jesteś śliczna z tym swoim tatuażem, w tym twoim mundurze, który ledwie zakrywa ci tyłek. Jesteś przepiękna, moja mała Achajko. Mój „ołowiany żołnierzyku”.
– O mamo – coś jej zaszkliło się pod powiekami. – Tak mnie nazywałeś po tym, jak wystrzeliłam do ciebie z procy zgniłym jabłkiem – usiłowała się nie rozpłakać. – Teraz sobie przypomniałam. Byłeś… Byłeś jednym z piękniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Bogowie, a potem naprawdę zostałam żołnierzem. Na moje nieszczęście, psiamać.
Znowu pochylił się i pocałował ją, a potem chwycił jej rękę. Żołnierze z plutonu służbowego, które śledziły z uwagą całą scenę (nikt bowiem nie spełnił rozkazu Lanni), podnosiły w górę zaciśnięte pięści. W języku gestów Armii Arkach znaczyło to „Do ataku!”. Teraz do ataku, pani major!
– „Ołowiany żołnierzyk” – uśmiechnęła się, ocierając ukradkiem twarz. – Mamo… A później takie gówno…
– Nie bój się – szepnął. – Tę opowieść o żołnierzyku znało ze sześćdziesięciu galerników na okręcie Symm.
Ale nikt z nich nic nie powie, bo leżą od dawna na dnie morza.
Tym razem ona pochyliła się w siodle i pocałowała go w policzek.
Dziewczyny z oddziału zaczęły wyć. Teraz Arkach na Troy. I pierwsza bitwa od razu wygrana przez panią major. Sirius odwrócił się w kulbace.
– Siksy… Wasz oficer wydał wam chyba rozkaz. Odwróciły posłusznie głowy. Na krótką chwilę. Niestety, Sharkhe, na spienionym wierzchowcu zaryła tuż obok sztabu.
– Mamy skręcać w prawo! – krzyknęła. – Wojsko Troy nawiązało łączność z przeciwnikiem. Nasza piechota robi głębokie obejście w lewo, żeby wyjść na ich tyły. Dahmeryjczycy z tyłu robią stop i przechodzą do odwodu.
– Ilu ich jest? – spytał Biafra wściekły nagle, aczkolwiek tym razem nie przejmowała go liczebność nieprzyjaciela, ale głupawy romans księżniczki z Siriusem. On miał wobec dziewczyny inne plany.
– Niewielu, panie generale.
– To skąd te dziwne manewry?
– Ja tam nie wiem. Może jeszcze podpłyną barkami.
– Dobra. Lanni, ściągaj zwiad z powrotem, Harmeen, sztab w prawo, piechota w lewo, Dahmeryjczycy robią stop.
– Tak jest!
Ruszyli w prawo wąską uliczką prowadzącą do jednego z rzecznych portów. Shha, wykorzystując fakt, że żadna poważna rozmowa nie mogła się toczyć w tych warunkach i to, że była teraz panią chorąży, podjechała do Siriusa.
– Książę! – krzyknęła. – Proszę o pozwolenie zwrócenia się do Waszej Książęcej Mości!
– Znaczy… do mnie? – Sirius uśmiechnął się nagle.
– Tak jest!
– To zwracaj się, śliczna pani chorąży.
– Czy… – Shha zagryzła wargi. – Czy pamięta pan swoją wizytę w garnizonie w May Lee? Powiedział pan coś do porucznika, pierwszego w szeregu, a potem… potem różne legendy o tym krążyły, każda mówiła co innego, porucznik chodziła jakaś taka dziwna, a ja… ja stałam za daleko, żeby słyszeć.
– Powiedziałem: „Czy prześpisz się ze mną, mała?” – odparł książę.
Shha zachichotała.
– Dziękuję, Wasza Książęca Mość – chorąży pogoniła swojego konia, wysuwając się naprzód. Zdaje się, że miała na pieńku z porucznikiem, która wtedy stała na czele reprezentacyjnego oddziału, a obecnie służyła jako kapitan zwiadu w Trzeciej Dywizji Piechoty. A teraz… Sirius dał chorążemu do ręki straszną broń przeciwko pani kapitan.
Biafra zbliżył się również, odpowiednio powodując wierzchowcem.
– Książę…
– Panie generale?
– Myślę, że powinien udać się pan do swoich oddziałów – desperacko usiłował przerwać romans między nim a swoim majorem. – Zaraz bitwa.
– Ma pan rację, panie generale.
– Dam panu kilka dziewczyn do ochrony.
– Nie potrzeba. Spróbuję podejść z boku, jeśli informacje pańskiego zwiadu są ścisłe.
– Nalegam na ochronę. Muszę…
– Proszę się o mnie nie martwić.
Biafra podał mu podłużny kształt.
– W takim razie proszę choć przyjąć to.
Sirius zerknął na inkrustowaną metalową rurę z drewnianym uchwytem.
– Co to jest?
– Pistolet.
– Co?
– Taki mały karabin – Biafra sam niezbyt dobrze wiedział. – Wystarczy odciągnąć kurek i przycisnąć tutaj. Dostałem dwa od Chorych Ludzi.
Sirius uśmiechnął się. Skinął głową i spiął konia. Pogalopował w boczną uliczkę, chcąc wyprzedzić służbowy pluton i szybciej dostać się do swoich oddziałów. Był odważnym człowiekiem i Biafra zazdrościł mu tego jak niczego w życiu.
Chwilę później napotkali dwie kompanie własnej piechoty cofające się pod naporem jakiegoś oddziału Luan, który najwyraźniej nie wiedział o śmierci cesarza. Żaden z poruczników niczego nie słyszał o rycerzach. Obiecano im wsparcie, jak tylko sytuacja się wyjaśni.
Sirius kłusował wzdłuż płonącej ulicy. Wokół nie było nikogo. No może gdzieś tam… Ktoś coś kradł, ktoś kogoś ratował z pieca, w który zamieniły się domy. Żadnego wojska. Do momentu kiedy, walcząc o odzyskanie oddechu, nie wypadł na mały placyk. Zauważył dziwnego rycerza z sumiastymi wąsami, siedzącego na… Bogowie! Na drewnianym koniu!
Rycerz podniósł swój drewniany miecz.
– Witaj, książę.
– Kim jesteś? – Sirius wstrzymał konia.
– To pułapka.
Drewniany koń nagle ruszył do przodu. Oczy Siriusa dosłownie wyszły z orbit. Puścił lejce i dotknął swojego amuletu zawieszonego na szyi.
– Nie jestem czarownikiem – powiedział rycerz – ale, jeśli drażni cię mój wygląd, to… – zamienił się nagle w tak piękną dziewczynę, że nawet Annamea mogła być zazdrosna. – Lepiej? – dziewczyna podbiegła bliżej, unosząc przód swojej sukni.
– Kim jesteś? – wyszeptał Sirius.
– Mam na imię Wirus – powiedziała dziewczyna. – Ale to najmniej istotne w tej chwili.
Książę wycelował w nią z pistoletu.
– Szkoda kuli – powiedziała dziewczyna. Podniosła dłoń i dosłownie przepołowiła się jakby mieczem. Choć dłoń przeszła przez ciało, nie widać było najmniejszej rany. – Jestem twoim sojusznikiem, a nie wrogiem – wyjaśniła.