Ponieważ Menendez zeznał, że był w mieszkaniu ofiary, a na dodatek kłamał, aresztowano go pod zarzutem popełnienia morderstwa, nie wydając zgody na zwolnienie za kaucją. Detektywi zdobyli nakaz rewizji, następnie pobrano z ust Menendeza próbkę DNA i wysłano do laboratorium w celu porównania z DNA znalezionym na ręczniku.
Mniej więcej wtedy wkroczyłem do sprawy. Jak mawiają w moim zawodzie, „Titanic” już odbił od nabrzeża. Na kursie czaiła się góra lodowa. Menendez pogrążył się, rozmawiając z policją i okłamując detektywów. Mimo to, choć nie wiedziałem o badaniu DNA w laboratorium, zobaczyłem promyczek nadziei. Można było spróbować neutralizacji zeznania – które, nawiasem mówiąc, media zdążyły już ogłosić jako przyznanie się do winy. Menendez urodził się w Meksyku i przyjechał do Stanów w wieku ośmiu lat.
Jego rodzina w domu rozmawiała wyłącznie po hiszpańsku, a Jesus chodził do szkoły hiszpańskojęzycznej, dopóki jej nie rzucił, gdy miał czternaście lat. W mowie znał angielski w stopniu podstawowym, a jego bierna znajomość języka była chyba na jeszcze niższym poziomie. Kurlen i Crafton nie zadali sobie trudu, by sprowadzić tłumacza, a z nagranego przesłuchania wynikało, że ani razu nie spytali Menendeza, czy życzy sobie skorzystać z jego usług.
Była to rysa na sprawie, którą musiałem poszerzyć i wykorzystać. Fundament oskarżenia Menendeza stanowiło przesłuchanie.
To był wirujący półmisek. Gdyby udało mi się go strącić, pozostałe talerze też musiałyby pospadać z patyków. Zamierzałem zaatakować przesłuchanie jako pogwałcenie praw Menendeza, który nie mógł nawet zrozumieć informacji, jakie podczas aresztowania odczytał mu Kurlen, ani napisanego po angielsku dokumentu wymieniającego przysługujące mu prawa, który podpisał na prośbę detektywa.
Tak wyglądała sprawa przez dwa tygodnie od aresztowania Menendeza, dopóki nie przyszły wyniki badań laboratoryjnych. Według nich DNA Menendeza było identyczne z DNA znalezionym na ręczniku w łazience ofiary. Prokuratura nie potrzebowała już przesłuchania ani przyznania się do winy. Badanie DNA wykazało niezbicie, że brutalny gwałt i morderstwo to dzieło Menendeza. Mogłem próbować wariantu obrony O.J. Simpsona – podważając wiarygodność analizy DNA. Ale prokuratorzy i technicy laboratoryjni wyciągnęli naukę z tamtego fiaska i wiedziałem, że nie mam szans przekonać przysięgłych. DNA było górą lodową, której rozpędzony statek nie mógł już ominąć.
Wynik badania DNA na konferencji prasowej ogłosił sam prokurator okręgowy, informując dziennikarzy, że oskarżenie będzie się domagać dla Menendeza kary śmierci. Dodał, że detektywi znaleźli trzech naocznych świadków, którzy widzieli, jak Menendez wyrzucał nóż do rzeki Los Angeles. Przeszukano dno rzeki, lecz broni nie odnaleziono. Mimo to prokurator określił zeznania świadków jako bardzo wiarygodne – byli to trzej współlokatorzy Menendeza.
Biorąc pod uwagę dowody oskarżenia i zagrożenie karą śmierci, uznałem, że linia obrony O.J. Simpsona będzie zbyt ryzykowna. W towarzystwie Fernanda Menendeza jako tłumacza pojechałem do aresztu Van Nuys i oznajmiłem Jesusowi, że jego jedyną szansą jest przyjęcie oferty ugody złożonej przez prokuratora. Jeżeli Menendez przyzna się do zarzutu morderstwa, będę mógł uzyskać dla niego dożywocie z możliwością zwolnienia warunkowego. Powiedziałem mu, że wyjdzie po piętnastu latach. I że to jedyny sposób.
Rozmowa była bardzo bolesna. Obaj bracia z płaczem błagali mnie, żebym znalazł jakiś sposób. Jesus z uporem twierdził, że nie zabił Marthy Renterii. Powiedział, że okłamał policję, żeby chronić Fernanda, który dał mu pieniądze z miesięcznego utargu ze sprzedaży czarnej meksykańskiej heroiny. Jesus sądził, że gdyby detektywi dowiedzieli się o szczodrości brata, Fernando prawdopodobnie zostałby aresztowany.
Bracia nalegali, żebym przeprowadził własne śledztwo. Jesus mówił, że tamtego wieczoru w „Cobra Room” Renteria miała jeszcze innych konkurentów. Zapłacił jej tak dużo, chcąc przebić oferty pozostałych amatorów jej usług.
Na koniec Jesus powiedział mi, że rzeczywiście wyrzucił nóż do rzeki, ale dlatego że się bał. Nie była to broń, którą zamordowano Renterię. Noża używał w pracy, jaką udało mu się znaleźć w Pacomia. Był podobny do noża pokazywanego w hiszpańskojęzycznej telewizji, więc Jesus pozbył się go, zanim poszedł na policję wyjaśnić sprawę.
Wysłuchawszy go, powiedziałem, że żadne z jego tłumaczeń nie ma znaczenia. Liczyło się tylko DNA. Jesus miał wybór. Albo zgodzi się na piętnaście lat, albo zdecyduje się na proces, ryzykując wyrok kary śmierci lub dożywocia bez możliwości warunku. Przypomniałem mu, że jest jeszcze młody. Będzie mógł wyjść, zanim skończy czterdzieści lat. Wciąż będzie miał kawałek życia przed sobą.
Wychodząc z aresztu, miałem pozwolenie Jesusa Menendeza na przyjęcie warunków ugody. Potem widziałem go tylko raz. Na rozprawie, gdy stałem obok niego przed obliczem sędziego, instruując go, co ma mówić podczas składania oświadczenia o przyznaniu się do winy. Najpierw wysłali go do Pelican Bay, a potem do San Quentin. Przez sądową pocztę pantoflową dowiedziałem się, że jego brata znów zgarnęli – tym razem za używanie heroiny. Ale nie zadzwonił do mnie. Wziął innego adwokata i nie musiałem się zastanawiać dlaczego.
Siedząc na podłodze magazynu, otworzyłem protokół z sekcji zwłok Marthy Renterii. Szukałem dwóch szczegółów, na które wcześniej nikt nie zwrócił chyba zbytniej uwagi. Sprawa została zamknięta. Akta były martwe. Nikogo już nie obchodziły.
Pierwszym istotnym elementem była część protokołu poświęcona pięćdziesięciu trzem ranom kłutym, jakie podczas ataku zadano ofierze. W punkcie „Opis ran” napisano, że bronią użytą w zbrodni mógł być nóż długości najwyżej trzynastu centymetrów i szerokości dwóch i pół. Grubość ostrza określono na trzy milimetry. Odnotowano także fakt, że skóra na brzegach ran była poszarpana, co oznaczało, że nóż miał nierówną górną krawędź, czyli był bronią, która miała powodować uszkodzenia w chwili wbijania i wyciągania. Niewielka długość ostrza sugerowała, że mógł to być nóż składany.
W protokole znalazł się szkic przedstawiający ostrze bez rękojeści. Wyglądało znajomo. Przyciągnąłem stojącą na podłodze aktówkę i otworzyłem ją. W teczce z dowodami oskarżenia odnalazłem zdjęcie składanego noża z wygrawerowanymi inicjałami Louisa Rouleta. Porównałem ostrze z rysunkiem w protokole z autopsji. Nie było identyczne, ale bardzo podobne.
Następnie wyciągnąłem raport z analizy broni i jeszcze raz spojrzałem na akapit, który poprzedniego dnia przeczytałem na spotkaniu w biurze Rouleta. Nóż opisano jako składany model Black Nin ja z ostrzem długości trzynastu centymetrów, szerokości dwóch i pół centymetra i grubości trzech milimetrów – takich samych rozmiarów jak nieznany nóż, którym zamordowano Martę Renterię. Nóż, który Jesus Menendez wrzucił podobno do rzeki Los Angeles.
Wiedziałem, że pięciocalowe ostrze to jeszcze nic nadzwyczajnego. Niczego nie rozstrzygało, ale instynkt podpowiadał mi, że jestem na tropie istotnego odkrycia. Starałem się zignorować przeczucie, które gorącą falą zaczynało mi pulsować w piersi i gardle.
Starałem się skupić na faktach. Dalej studiowałem dokumenty. Musiałem sprawdzić, czy znajdę jedną konkretną ranę, ale nie chciałem oglądać zdjęć zamieszczonych na końcu protokołu – zdjęć chłodno i rzeczowo dokumentujących koszmarnie zmasakrowane ciało Marthy Renterii. Przeszedłem do strony, na której zamieszczono ogólne szkice przedniej i tylnej strony zwłok. Na rysunku przedniej strony ciała patolog zaznaczył i ponumerował wszystkie rany. od 1 do 53. Wyglądało to jak makabryczna łamigłówka „połączone kropki” i nie wątpiłem, że Kurlen lub inny detektyw szukający tropów jeszcze przed zjawieniem się Menendeza połączył je, mając nadzieję, że morderca zostawił policji swoje inicjały czy inną dziwaczną wskazówkę.
Oglądając szyję, zauważyłem dwie kropki po obu stronach. Miały numery 1 i 2. Odwróciłem stronę, żeby przeczytać szczegółowe opisy ran.