Opis rany numer 1 brzmiał: Powierzchowne nakłucie w prawym dolnym odcinku szyi z przedśmiertnym stężeniem histaminy świadczącym o ranie zadanej w celu wymuszenia posłuszeństwa.
Opis rany numer 2 brzmiał: Powierzchowne nakłucie w lewym dolnym odcinku szyi z przedśmiertnym stężeniem histaminy świadczącym o ranie zadanej w celu wymuszenia posłuszeństwa. Nakłucie o 1 cm większe od rany nr 1.
Oznaczało to, że obie rany zadano, kiedy Martha Renteria jeszcze żyła. I prawdopodobnie dlatego umieszczono je na początku listy. Patolog sugerował, że rany powstały od przyłożenia noża do szyi – w ten sposób morderca wymusił na ofierze uległość.
Zajrzałem do dowodów oskarżenia w sprawie Campo. Wyciągnąłem fotografie Reggie Campo i protokoły z obdukcji przeprowadzonej w szpitalu Holy Cross. Campo miała niewielkie nakłucie z lewej strony szyi, ale z prawej nie było żadnych ran. Przebiegłem wzrokiem zeznanie, jakie złożyła policji, odnajdując fragment, w którym mówiła, w jaki sposób odniosła obrażenia. Napastnik podniósł ją z podłogi w salonie i kazał się zaprowadzić do sypialni. Gdy szli, prawą dłonią trzymał pasek stanika na jej plecach, a lewą przykładał nóż do jej szyi. Czując, jak na moment oparł rękę o jej ramię, Campo wykonała szybki obrót i pchnęła go do tyłu na stojący na podłodze wazon, a potem uciekła.
Chyba zrozumiałem, dlaczego Reggie Campo miała nakłucie tylko z jednej strony szyi, a nie dwa jak Martha Renteria. Gdyby dotarli do sypialni, a napastnik rzucił Campo na łóżko i położył się na niej, byłby zwrócony do niej twarzą. Trzymając nóż w tej samej ręce – lewej – musiałby przyłożyć ostrze z drugiej strony szyi. Gdyby znaleziono ją martwą w łóżku, pewnie miałaby nakłucia z obu stron.
Odłożyłem akta na bok i przez długi czas bez ruchu siedziałem na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Moje myśli brzmiały jak szepty w mroku. Widziałem w pamięci zalaną łzami twarz Jesusa Menendeza, kiedy upierał się, że jest niewinny – i błagał, żebym mu uwierzył – a ja przekonywałem go, że musi się przyznać. Było to coś więcej niż udzielenie porady prawnej. Menendez nie miał pieniędzy, nie miał obrony i nie miał szans – w takiej właśnie kolejności – a ja powiedziałem mu, że w dodatku nie ma wyboru.
I choć ostatecznie sam podjął decyzję i z jego ust padło w sądzie słowo „winny”, miałem wrażenie, jak gdybym to ja, jego własny adwokat, przyłożył mu do gardła nóż systemu i kazał to powiedzieć.
Rozdział 19
Przed drugą wyjechałem z nowej dużej wypożyczalni samochodów przy międzynarodowym lotnisku San Francisco i skierowałem się na północ w stronę miasta. Z zapachu w lincolnie wywnioskowałem, że korzystał z niego palacz – może poprzedni użytkownik albo pracownik, który umył i wysprzątał dla mnie auto.
Nie mam najlepszej orientacji w San Francisco. Wiem tylko, jak przejechać przez miasto. Trzy albo cztery razy w roku wybieram się do San Quentin, więzienia nad zatoką, aby porozmawiać z klientami lub świadkami. Bez trudu mógłbym każdemu wskazać drogę. Ale gdyby ktoś mnie spytał, jak znaleźć Coit Tower albo Fisherman's Wharf, miałbym nie lada kłopot.
Kiedy przejechałem miasto i znalazłem się po drugiej stronie mostu Golden Gate, dochodziła już druga. Byłem jednak spokojny.
Wiedziałem, że pora widzeń z adwokatami kończy się o czwartej.
San Quentin ma ponad sto lat i wygląda, jak gdyby na jego ciemnych murach odcisnęły swoje piętno dusze wszystkich więźniów. Nigdy nie byłem w posępniejszym więzieniu, a odwiedziłem już wszystkie w Kalifornii.
Przeszukano moją aktówkę i kazano mi przejść przez bramkę wykrywacza metali. Potem dla pewności sprawdzili mnie jeszcze ręcznym detektorem. Mimo to i tak zabroniono mi bezpośredniego kontaktu z Menendezem, ponieważ moja wizyta nie została formalnie zaplanowana z przepisowym pięciodniowym wyprzedzeniem.
Dlatego zostałem zaprowadzony do bezkontaktowej sali widzeń. Od więźnia oddzielała mnie pleksiglasowa ścianka z otworami wielkości dziesięciocentówek, przez które mieliśmy rozmawiać. Pokazałem strażnikowi sześć fotografii, jakie chciałem dać Menendezowi, ale usłyszałem, że będę musiał pokazać mu je przez szybę. Usiadłem, schowałem zdjęcia i nie musiałem długo czekać, gdy po drugiej stronie zjawił się Menendez.
Dwa lata temu, gdy przewieziono go do więzienia, Jesus Menendez był młodym człowiekiem. Teraz wyglądał, jakby już skończył czterdzieści lat, a według moich zapewnień w tym wieku miał wyjść na wolność. Spojrzał na mnie oczyma ciemnymi i nieruchomymi jak kamienie. Niechętnie usiadł. Nie byłem mu już do niczego potrzebny.
Darując sobie powitania, od razu przystąpiłem do rzeczy.
– Posłuchaj, Jesus, nie muszę cię pytać, jak jest. Wiem. Ale pojawiły się nowe informacje, które mogą mieć wpływ na twoją sprawę.
Muszę ci zadać kilka pytań. Rozumiesz?
– Po co pytania? Wtedy nie miałeś pytań.
Skinąłem głową.
– Masz rację. Powinienem cię wtedy spytać o wiele rzeczy, ale tego nie zrobiłem. Nie wiedziałem tego, co teraz wiem. A przynajmniej wydaje mi się, że wiem. Staram się wszystko naprawić.
– Co chcesz?
– Chcę, żebyś mi opowiedział o tamtym wieczorze w „Cobra Room”.
Wzruszył ramionami.
– Poszłem do niej, ale nie zabiłem.
– Wróćmy do klubu. Mówiłeś, że chciałeś dziewczynie zaimponować, że musiałeś jej pokazać pieniądze i wydałeś więcej, niż chciałeś. Pamiętasz?
– No.
– Powiedziałeś, że chciał ją poderwać jakiś inny facet. Pamiętasz?
– Si, był i gadał. Poszła do niego, ale wróciła do mnie.
– I musiałeś jej więcej zapłacić, tak?
– Aha.
– No dobrze, pamiętasz tego faceta? Gdybyś zobaczył jego zdjęcie, rozpoznałbyś go?
– Tego, co się chwalił? Chyba tak.
– W porządku.
Otworzyłem aktówkę i wyciągnąłem sześć fotografii z policyjnych kartotek. Było wśród nich zdjęcie Louisa Rossa Rouleta zrobione po aresztowaniu, a pięć pozostałych wybrałem ze swojego archiwum w pudłach. Wstałem i jedno po drugim zacząłem przykładać do pleksiglasowej przegrody. Uznałem, że jeśli rozcapierzę palce, uda mi się przytrzymać przy szybie wszystkie naraz. Menendez wstał, żeby przyjrzeć się im bliżej.
W tym momencie z głośnika zadudnił głos:
– Odsunąć się od szyby. Obaj proszę odsunąć się od szyby i pozostać na miejscach, inaczej widzenie zostanie zakończone.
Pokręciłem głową, klnąc pod nosem. Zebrałem zdjęcia i usiadłem. Menendez też zajął miejsce.
– Strażnik! – zawołałem.
Patrzyłem na Menendeza i czekałem. Strażnika nie było.
– Strażnik! – krzyknąłem głośniej.
Wreszcie drzwi się otworzyły i do mojej części pomieszczenia wkroczył funkcjonariusz.
– Skończył pan?
– Nie. Chcę, żeby popatrzył na te zdjęcia.
Uniosłem plik fotografii.
– Niech mu pan pokaże przez szybę. Nie wolno mu niczego od pana przyjmować.
– Przecież zaraz je zabiorę.
– Nieważne. Nie może mu pan niczego dawać.
– Ale jeżeli nie pozwoli mi pan podejść do szyby, to jak ma je zobaczyć?
– To nie mój problem.
Rozłożyłem ręce w geście kapitulacji.
– No dobrze. Może pan zostać tu przez chwilę?
– Po co?
– Chcę, żeby pan to widział. Pokażę mu zdjęcia, a jeżeli kogoś zidentyfikuje, będzie pan świadkiem.
– Nie wciągaj mnie pan w swoje brudy.
Odwrócił się do drzwi i wyszedł.
– Niech to szlag – powiedziałem.
Spojrzałem na Menendeza.
– Dobrze, Jesus, i tak ci pokażę. Nie wstawaj i spróbuj zobaczyć, czy któregoś poznajesz.
Po kolei unosiłem fotografie, trzymając je w odległości jednej stopy od szyby. Menendez wychylił się do przodu. Przy pierwszych pięciu zastanawiał się przez chwilę, po czym przecząco kręcił głową.
Ale przy szóstym w jego oczach pojawił się błysk. Jak gdyby jednak tliło się w nich jeszcze życie.
– Ten – powiedział. – To on.