Выбрать главу

– Nie mówiła, że to Polak. – Nie było jej do śmiechu, ale zdołała unieść kąciki ust. – Nie sypał kurwami.

– Fakt. Słuchaj, pójdziemy już. Powiedz jej, o co chodzi.

Skinęła głową, ale nawet nie popatrzyła na Nanouk. Wpatrywała się we mnie. Nie umiałem odczytać wyrazu jej twarzy.

– Nie dokończyłam. Tego ranka, gdy wylatywaliśmy z Abeby… Ten drugi śmigłowiec, bojowy, wrócił szczęśliwie. Ale potem coś się stało.

– Co?

– Poszła się załatwić. Kiedy wracała, zaczęła się strzelanina. Biali piloci zabili wszystkich Arabów. Potem jej szukali. Nie znaleźli. Rozwalili cały obóz i odlecieli. Ale nie swoim śmigłowcem. Wzięli ten bojowy. Swój spalili. – Przyglądałem się jej z niedowierzaniem. – Z bazy nic nie zostało. Wielki pożar i ani kropli wody. Przeżyła, bo miała ten zapas na czarną godzinę. Pewnie uznali, że nie przeżyje.

– Piloci? Jest pewna, że to…?

– Absolutnie. Biegali potem po okolicznych wzgórzach i strzelali z karabinów w obóz. Zwłoki oblali benzyną i podpalili. Ale przedtem obcięli parę penisów i parę głów. – Uśmiechnęła się krzywo. – Więc lepiej nie pokazuj jej tego w raportówce. Uzna cię za ich kumpla.

– Zęby – mruknąłem. – Jak dobrze spalić ciało, to i odciski palców, i chyba DNA… A zęby zostają. Zaglądasz w kartę stomatologiczną…

– Trzeba wiedzieć, w czyją – mruknęła.

– No właśnie. To się kupy nie trzyma. Gdyby po prostu zwiali… Ale polują na nas, robią, co do nich należy. Normalny szef nagrodziłby ich solidną premią. A wygląda na to, że to jego się boją. Nie urządzaliby takiej szopki z myślą o obcych. Po co? Nikt ich nie widział, nie znał. Świadkowie nie żyją. Tylko ich mocodawcy mogli sprawdzić, czyich zwłok brakuje. Dla reszty świata sprawa jest zamknięta. Etiopscy komandosi w końcu ich dopadli. Albo konkurencyjny klan. Albo Amerykanie. Możliwości jest od cholery, nikt by sobie nie łamał głowy.

Wymienialiśmy przez chwilę jednakowo bezradne spojrzenia. W tym właśnie problem: elementów tej zwariowanej układanki było zbyt wiele, dało się z nich skomponować co najmniej kilka logicznych hipotez, a my, bogatsi o nowe informacje, nie czuliśmy się ani trochę mądrzejsi. Może dlatego to powiedziała: bo poczuła się mała, bezsilna.

– No to idźcie. A gdyby co… Nie, nieważne. – Odwróciła się, udając, że szuka czegoś na samochodowej podłodze. – Zapytaj Olszana, może im została jakaś gumka. Naprawdę chciałabym to z tobą zrobić.

*

– Czysto – zameldował Grochulski. – Możecie skakać.

Rozejrzałem się po raz ostatni. Jedynym śladem ludzkiej obecności na tych paru kilometrach kwadratowych otaczającej nas przestrzeni był rozmazany siatką maskującą kopczyk czołgowej wieży. Udało mi się go rozpoznać dzięki lornetce i prętowi anteny: wóz stał zbyt nisko, by z poziomu równiny dało się dostrzec choć kawałek lufy.

– Dobra. Idziemy.

Wyciągnąłem rękę, dotknąłem łokcia leżącej obok dziewczyny. Znów była wystraszona. I miała rację.

Przebiegliśmy pięćdziesiąt metrów. Padłem, pociągając ją za sobą. Poleżeliśmy chwilę i zaliczyliśmy następną pięćdziesięciometrówkę. Trochę za dużo tego było, ale nie miałem już siły. No i byliśmy blisko.

Wystarczająco blisko, by jeden strzał załatwił sprawę.

Była młodsza, szybsza ode mnie i nie nosiła kamizelki. Prostowała już kolana, gdy ja dopiero odrywałem ręce od ziemi. Miała z metr przewagi i dlatego od razu wiedziałem, że to koniec.

Pocisk przebił się przez klatkę piersiową i poleciał dalej, wyrywając w plecach dziurę wielkości jabłka. Padła zupełnie bezwładnie, bez jednego jęku. Runąłem obok niej i z niedowierzaniem patrzyłem na wielką ranę, z której prawie nie wypływała krew.

– Co jest?! – Krzyk Grochulskiego w podwieszonym do kamizelki nadajniku. – Skąd strzelał?!

– Nie u mnie. – Tego głosu nie rozpoznałem.

– Nie wiem, ale to jakby z boku – dołączył do radiowego chóru Bodnar. I dodał cicho, wyraźnie zbity z tropu. – Od nas?

Leżałem, zaciskając w dłoni nadgarstek Nanouk. Nie szukałem pulsu. Raczej usprawiedliwienia. Puściłem mimo uszu większą część prowadzonej na falach eteru chaotycznej wymiany informacji.

– Szczebielewicz! – Ciołkosz powtórzył to trzeci raz, nim oprzytomniałem, wdusiłem przycisk i wymruczałem anemiczne „Tak.” – Wysyłam wóz. Niech pan leży i czeka.

Leżałem i czekałem. Mogłem wstać i przejść pieszo te dwieście ostatnich metrów, ale to by było tak, jakbym ją jeszcze kopnął na pożegnanie. Szła za mną posłusznie jak psiak, uśmiechała się, gdy zahaczałem o nią wzrokiem, próbowała się nie bać. A teraz nie żyła.

Kiedy BRDM zatrzymał się między nami a północnym horyzontem, przewiesiłem automat przez plecy i wziąłem ją na ręce. Głupota. Musiałem wstać. Uchylający drzwi Grochulski aż się skrzywił. Trzeba było chwytać za kołnierz czy rękę i wlec po ziemi.

– Jezu, co pan… Żyje? – Chyba w to wierzył, bo kiedy podawałem mu stopy dziewczyny, wolną rękę podsunął pod jej biodra, próbował asekurować, chronić przed twardością pancernego wnętrza. – Zaraz… to nie… Kto to jest? Nie byłem w stanie ani odpowiedzieć, ani nawet zamknąć włazu. Bubula zwolnił sprzęgło, wóz ruszył rakiem, wystawiając na potencjalny ostrzał lepiej opancerzony przód. Widziałem ulgę, rozlewającą się po twarzy rudzielca. Im więcej jej było, tym podlej się czułem.

– Nie ona.

BRDM minął okopcony pagórek z rozwalonym przez Bodnara szańczykiem. Trupy obu Somalijczyków nadal tu leżały. Przejechał obok czołgu, potem wzdłuż Szyjki, na dół. Znieruchomiał dopiero obok wraku T-55.

– Przykro mi. – Ciołkosz przywlókł się osobiście przed drzwiczki i pewnie dlatego zabrakło mu już energii na bycie przekonującym. – Posłałem na górę kogo się dało. Po prostu pech. Żyje?

– Nie. – Wygramoliłem się, zdjąłem automat z pleców. – Niech pan tu zostanie. Wszyscy mają zostać tam, gdzie byli.

– Słucham? – zamrugał powiekami.

– Ma pan radio? To niech im pan powie, żeby siedzieli na dupach i nie ruszali się ani o centymetr. I patrzyli, czy sąsiad się nie rusza.

– Dobrze się pan…?

– Nie, kurwa. Nie czuję się dobrze. Ktoś ją zamordował. – Ruszyłem w stronę Szyjki, demonstracyjnie przeładowując pepeszę. Szok ustępował, wściekłość rosła i prawie chciałem, by skoczył za mną, próbował zatrzymywać czy choćby przemawiać do rozsądku.

Na szczęście nie zrobił nic. Minąłem krótkofalówkę podłączoną do masztu. Nikogo przy niej nie było, lekki wiaterek swobodnie nawiewał kurz do rozbebeszonego wnętrza. Zrozumiałem, że patrzę na kawał bezużytecznego złomu, na którym postawiono krzyżyk. Minąłem ciężarówkę, wbiegłem na górę, nie zwracając uwagi na leje po detonowanych minach. Zatrzymał mnie dopiero widok podskakującego włazu. Drabowicz odgrodził się od północy stalową pokrywą, ale i tak wychylił ledwie pół głowy.

– Zdurniał pan?

– Gdzie kto siedzi? – Przeszedłem jeszcze parę kroków i zacząłem się rozglądać. – Nasi. Ilu i gdzie?

– Cholera jasna… Odbiło panu? Snajper…

– Dostała w pierś. Nie ma żadnego snajpera. Ilu i gdzie?

Urwisko odgradzał od równiny labirynt skałek, w niektórych miejscach szeroki na trzydzieści metrów. Sięgał daleko, ale nie obchodziły mnie odleglejsze partie. Kula, która zabiła Nanouk, wdarła się w ciało przez lewą pierś i wyszła w linii kręgosłupa.