Выбрать главу

– Tam? – Wzrok Drabowicza pobiegł śladem mego spojrzenia. – Tymoszuk, kapelan z panią Jolą, Bielski… No i opelotka. Operator i major Morawski.

Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. Chyba zrozumiał.

– Brakuje ludzi. A jak pana nie było, pokazał się dżip tych kozodojów. Załatwiłem go pierwszym strzałem, ale…

Ruszyłem wydłużonym krokiem, nie zaprzątając sobie głowy somalijskimi snajperami. Nie było ich tu. Po co? Rozsądny snajper ulokowałby się dalej i wystrzelał mechaników, biedzących się przy bewupie. Tu nie miał prawa liczyć na łup. Poza mną nikt nie był na tyle głupi, by łazić po odkrytej przestrzeni.

– Co się dzieje?

Miał być Tymoszuk. Był Lesik. Z karabinem w ręku. Beryl, ale Nanouk była szczupła, nie nosiła kamizelki i dostała z bliska. Natowski nabój pośredni 5,56 też mógł wywalić jej tę dziurę w plecach. Podszedłem do kamienia, za którym klęczał, niemal wyrwałem mu broń z ręki.

– O co chodzi? – Patrzył, jak wyszarpuję magazynek, jeden po drugim wypycham kciukiem naboje. – Odbiło panu?

Chyba naprawdę w to wierzył. Albo dobrze grał. Rękę cały czas trzymał w pobliżu kabury. Zwabiona hałasem, zza pobliskiego wzniesienia wyłoniła się Jola. Nabój numer dziewiętnaście brzęknął o kamień, a ja zastygłem na moment, wpatrzony w to, co dźwigała.

Własnej broni mieliśmy w nadmiarze, ale ona chodziła z pełnokalibrowym karabinem. FN czy któraś z jego licencji. Ciężki, długi i z potężnym kopem. Nie zdziwiłbym się, gdyby odrzut ją przewrócił.

– Panie doktorze? – Wyglądała na wystraszoną. – Nic panu nie jest? Boże, to straszne… Musiał być gdzieś tutaj. Tuż obok. Akurat was zobaczyłam i nagle… Myślałam, że to ksiądz kapelan. Tuż obok.

– Co pan wyprawia?

Zignorowałem Lesika. Z miejsca, gdzie siedział, nie było widać ani kawałka równiny na zachód stąd. A w magazynku miał dwadzieścia siedem naboi. Jeśli zabił Nanouk, to wystarczająco sprytnie, by wyśmiewać teraz w duchu mój naiwny pomysł łapania go na gorącym uczynku.

Zostawiłem go i podszedłem do dziewczyny.

– Karabin.

Oddała, chyba nawet z ulgą. Potem próbowała dołożyć zapasowy magazynek: dali jej jeden, ale żadnej torby już nie i chyba po prostu nosiła go w ręce. Jeśli grała, to brawurowo, ocierając się o granice przesady. Wyjąłem magazynek i, podobnie jak poprzedni, opróżniłem z amunicji. Brakowało jednego naboju. Znalazł się w komorze.

– Kto strzelał?

– N…nie wiem. – Wyraźnie ją przestraszyłem. – Nic jej nie jest? Tej dziewczynie? Gabrieli – poprawiła się.

Oddałem jej efenkę i odszedłem. Chyba już wtedy wiedziałem, że gówno z tego będzie.

Sto metrów – i znalazł się Tymoszuk. Niemal na niego nadepnąłem, tak zlał się z tłem. Nie było sensu zaglądać mu do magazynka: facet, który ograniczył pytanie do wymownego spojrzenia, miał na pewno dość zimnej krwi, by doprowadzić do porządku amunicję i nie prowokować mnie jednym i tylko jednym brakującym nabojem. Poszedłem dalej i doznałem kolejnej porażki.

– To nie ja – oznajmił Morawski, zsuwając się z najwyższej w okolicy skałki. – Ale alibi nie mam. Rozdzieliliśmy się.

Szyszkowski, siedzący pod skałką z wyrzutnią na kolanach, wstał i odszedł bez słowa. Musiałem wyglądać paskudnie, a szeregowym nie służy towarzystwo pary oficerów, z których choć jeden wygląda paskudnie.

– Kaem? – mruknąłem przez zęby, kucając obok sterty żelastwa, na którą składały się oprócz samego karabinu dwie skrzynki amunicji i torba z noktowizorem.

– Zastępuję Wołynowa – powiedział cicho. – Jezu, Jacek… Chyba nie myślisz… Owszem, nie ufałem jej. Ale… Taka ładna dziewczyna. W życiu bym… Właściwie to ją lubiłem. Sam wiesz, jaka była. Człowiek od razu… Strasznie mi przykro.

Przyklęknąłem obok karabinu maszynowego, spojrzałem znad lufy. Trochę duży kąt, ale, w przeciwieństwie do stanowiska Lesika, to miało szeroki sektor ostrzału. Mógł ją zabić.

– Dwójnóg, stabilne podparcie. A gdybyśmy wracali już po ciemku…

Nie dokończyłem. Byłem wściekły i obolały, ale rozsądek jednak działał. Obłożyli się kamieniami, widać było, że tkwią tu od dawna. Musiałby polować na Gabrielę. A o to go akurat nie podejrzewałem.

– Nie zabiłem jej. – Patrzył mi w oczy niemal błagalnie.

– Kogo nie zabiłeś?

Jego zaskoczenie też tchnęło autentyzmem.

– Jak to…? Przecież…

– Widziałeś? – Niepewnie kiwnął głową. – No to chyba koniec z lataniem. Albo ci wzrok siada, albo ty pójdziesz siedzieć.

– Dobrze się czujesz?

– Ja? Świetnie. Właśnie zabiłem siedemnastoletnią dziewczynę.

– Co? – Odruchowo spojrzał w lewo.

– Pilot powinien poznać, że to nie Gabriela. Z tej odległości… A może poznałeś, co? Nie zapamiętała cię, ale ty ją… Założę się, że Aziz nie rozpieszczał jej szafą ubrań. Może była akurat w tej samej spódniczce, może w ogóle miała tylko tę jedną. Kupiona za dwie krowy, do uciechy… Takie dziewczyny nie szpanują milionem kiecek.

– O czym ty, kurwa, mówisz?

– Wiedzieli, że znikła. Szukali jej. Mogli cię ostrzec, tak na wszelki wypadek. Byłbyś ugotowany, gdyby nagle wskazała cię palcem.

– Mnie? – Zmarszczył brwi. – Znaliśmy się? Skąd?

– Dyskretna baza dla śmigłowców. Dwa transportowe, jeden szturmowy, sześciu pilotów, pięciu mechaników. I ona. Kameralne towarzystwo. Jak wpadasz z wizytą służbowym śmigłowcem, musisz liczyć się z tym, że cię zapamiętają. I potem trzeba strzelać. Zastanawiał się przez chwilę.

– Odwiedził ich ktoś od nas? I ona go widziała?

– Ich. Latasz czasem z Jolą, prawda?

– Był z kobietą? – Nie odpowiedziałem. – Czekaj no… Skąd niby miałem wiedzieć, że przyprowadzisz tę dziewczynę?

– Co, zepsuło się? – trąciłem jego radmora.

– Słyszałem, jak rozmawiałeś z Ciołkoszem – przyznał. – Powiedziałeś, że nie znalazłeś Gabrieli, złapałeś języka, którędy wracacie i żeby nie strzelać. Tyle. Ani słowa o świadku koronnym.

Mógł to sobie darować. Do końca życia nie zapomnę.

– Masz lornetkę. Zerkasz ze zwykłej ciekawości i poznajesz ją. Nie twierdzę, że z góry to zaplanowałeś. Ale o ostatnim żywym świadku zwykle sporo się myśli. I jak wejdzie człowiekowi przed lufę… Byłeś na to przygotowany.

– W ogóle nie miało mnie tu być – przerwał mi, na poły zły, na poły rozżalony. – Ciołkosz kazał, to przyszedłem.

– Czasem ma się po prostu szczęście – mruknąłem.

– Nie zabiłem jej. I nigdy w życiu nie latałem sam jeden z Jolką.

Zostawiłem go. Miałem ochotę ukryć się między skałami, wybrać najsolidniejszą i grzmotnąć o nią parę razy czołem. Nie zaczepiłbym Szyszkowskiego, gdyby sam nie wszedł mi w drogę.

– To chyba nie major – powiedział cicho, zerkając nad moim ramieniem i upewniając się, że major nas nie widzi. – Ktoś strzelał stamtąd – wskazał ręką. – Jak na moje ucho przynajmniej. Zaraz potem poszedłem sprawdzić i major leżał przy kaemie. Wątpię, by zdążył.

Pięć minut później ja też wątpiłem. Miejsce było zbyt odległe od stanowiska karabinu maszynowego, a zarazem znajdowało się zbyt blisko. Zero korzyści, jeśli chodzi o odsuwanie podejrzeń, za to kłopoty z dyskretnym powrotem. Za niewinnością Morawskiego przemawiał też pojedynczy wystrzał: niełatwo o taki, jeśli używa się broni bez przełącznika ognia. Można oczywiście zabezpieczyć się, usuwając kolejny nabój z taśmy, tyle że praktycznie pozbawia to strzelca szansy na poprawkę. Cofnąć w porę palec ze spustu? Też można i też bym się na to nie zdecydował na miejscu kogoś, czyje życie zależało od tego strzału.

To wszystko były jednak tylko spekulacje. Bardziej liczył się dowód. Bo znalazłem i dowód.