Выбрать главу

Był mały i miałem sporo szczęścia, trafiając na niego w zakamarku między kamieniami. Morderca miał z kolei pecha. Też sporego – łuska nigdy nie odlatuje daleko od karabinu. Może nawet ją widział i tylko zabrakło mu czasu na wydłubywanie jej z dziury.

Wróciłem w miejsce, gdzie zostawiłem Jolę. Nadal tu była. Podniosła się na mój widok z niepewną miną i znieruchomiała z wrażenia, widząc, jak po raz kolejny odczepiam magazynek od jej karabinu.

– Panu naprawdę odbiło – warknął Lesik. Trudno się dziwić: obojgu zafundowałem czyszczenie tłustej i ochoczo łapiącej brud amunicji.

Tym razem zapaskudziłem ziarenkami piasku tylko trzy pierwsze naboje. Nie z litości dla dziewczyny: miała zbyt dużo zbyt jasnych włosów i za często latała śmigłowcami. Po prostu niczego bym nie udowodnił, skoro trzy pierwsze nie pasowały.

– Widział ją pan? – rzuciłem twarde spojrzenie kapelanowi. – Przed strzałem, zaraz po nim?

– Siostrę? – Jego zdumieniu trochę brakowało autentyzmu. Cóż, mieli czas zastanowić się nad moim zachowaniem i wyciągnąć wnioski. – Chyba nie podejrzewa jej pan o morderstwo?

– Owszem, podejrzewam. – Nie było sensu owijać w bawełnę. – Więc jak: mogła to zrobić? Byliście razem?

– No… praktycznie… Sierżant kazał rozciągnąć się w jak najszerszą tyralierę, ale… Słyszeliśmy się. Niemożliwe, żeby…

Odszedłem, nie czekając na koniec. Miałem wrażenie, że ktoś rzucił na nas klątwę. Zabójstwo po zabójstwie, ludzie stłoczeni na paru hektarach, czujni, jak tylko mogą być czujne inteligentne istoty walczące o przetrwanie – i nic, ani jednego świadka, ani jednego solidnego alibi.

Byłem w połowie wąwozu, kiedy dogonił mnie Morawski. Nie próbował nic mówić. W milczeniu dotarliśmy przed oblicze sierżanta.

Uśmiechnięte oblicze. Wyglądał na młodszego o parę lat.

– Możemy jechać. Odpalił.

No tak. Słyszałem z góry terkot silnika. Teraz nie pracował, ale BWP stał parę metrów dalej, a umorusani żołnierze pakowali do niego narzędzia, amunicję i całą resztę ewakuowanych wcześniej dóbr.

– Gdzie jest Bielski?

Był tu, czekał. Żeby było śmieszniej: z karabinem ostentacyjnie zwisającym z ramienia. Następny FN, chyba identyczny z tym Joli. Wyszedł z zarośli, zapinając rozporek, posłał mi ponure i wyzywające zarazem spojrzenie.

– Zdążyliśmy. – W oczach Ciołkosza lśniła autentyczna radość. – A już się bałem, że nas te brudasy uziemią. Drabowicz rozwalił ich wóz rozpoznawczy, ale jeśli zdążyli zameldować… No dobra, zjeżdżamy stąd. Dałem porucznika na stara, jeśli pan chce…

– Był tu cały czas? – przerwałem sierżantowi.

– Słucham? – Jego uśmiech przywiądł.

– Pytam, gdzie był plutonowy Bielski, kiedy odszedłem.

– O co panu chodzi?

– O to, gdzie był Bielski, kiedy odszedłem.

Wahał się przez chwilę.

– Na górze – mruknął bez zapału. Znów był o te parę lat starszy. – Musieliśmy mieć osłonę. Jeden partyzant z granatami…

Zostawiłem go. Podszedłem do plutonowego.

– Dlaczego nie beryl? – zapytałem cicho, stając najwyżej pół metra przed nim. Nie cofnął się. I nie zdziwił. Chyba, tak jak ja, miał wszystkiego dość. Z udawaniem włącznie.

– Cienko z amunicją – uśmiechnął się szyderczo.

– Był pan tam, kiedy zginęła – skinąłem lekko głową, wskazując urwisko i wieńczący je skalny labirynt.

– No – poszerzył uśmiech. Ciołkosz próbował coś powiedzieć. Nie zdążył jednak. – Nawet go widziałem. Ale uciekł. Nieporęczna giwera – klepnął karabin. – Wycelowałem, patrzę, a czarnucha już nie ma. Wie pan, jakie z nich szybkie chłopaki.

Kłamał. Wszyscy wiedzieliśmy, że kłamie, a on wiedział, że wiemy. I śmiał się z tego. Podniosłem rękę, czując, że robię z siebie głupca. Przeczucie zmieniło się w pewność, gdy, nie pytając o nic, zsunął pas nośny z ramienia i niemal ochoczo oddał mi FN-a.

– Przez chusteczkę – zakpił. – Bo odciski zejdą.

Zajrzałem do magazynka. Bez wspomagania się chusteczką. Tym razem nabojom się upiekło: żaden nie wylądował na ziemi.

– Ktoś go widział? – Obejrzałem się w kierunku Ciołkosza. Już w niczym nie przypominał szczęśliwego faceta sprzed pół minuty. – Przez godzinę po moim odejściu?

Żaden nie odpowiedział. Bielski formalnie nie musiał: nie jego pytałem. Ale większość niewinnych powołuje się w takich okolicznościach na świadków. Jeśli ich ma.

– Spieprzyłeś – powiedziałem, patrząc mu w oczy. Wolałbym w nie strzelać i chyba podświadomie miałem nadzieję, że da mi pretekst. Pewnie dlatego tak mnie poniosło. – I to dwa razy, głupi kutasie. Nie trafiłeś w Gabrielę, a teraz zabiłeś jedyną osobę, która mogła nam wskazać tego cholernego kreta. Może wystawiłby nam śmigłowiec. Jeden fałszywy meldunek i mielibyśmy go. Ale ty musiałeś ją zabić. Mam nadzieję, że sfajczy cię w tym pudle – popatrzyłem na bewupa – i że to potrwa dłużej niż w jej przypadku.

Moja podświadomość dobrze kombinowała: ruszył na mnie jak kopnięty w jądra niedźwiedź. Gdyby nie Ciołkosz, pewnie wylądowalibyśmy na ziemi, dusząc jeden drugiego. Sierżant został jednak ostrzeżony. Wpadł między nas, odtrącił Bielskiego barkiem o dobry metr.

– Do wozu – warknął. – Wyjeżdżaj. Już.

Dopiero kiedy znalazłem się przy wraku T-55, zdałem sobie sprawę, że i Morawski nie zasypywał gruszek w popiele. To on mnie tu zawlókł. Kilku żołnierzy gapiło się na nas z niedowierzaniem.

– Uspokój się. – Nie szarpałem się, nie wrzeszczałem, więc odczekał chwilę i puścił mnie, ograniczając się do stanięcia między mną a otaczającymi bewupa ludźmi. – Co ci strzeliło do łba?

Załoga i ranni znikali pod pancerzem. Kierowca uruchomił silnik. Nie zdziwiłem się, kiedy major pociągnął mnie w stronę ciężarówki.

– Poszedł za mną, prawda? Nie było go tutaj?

– Masz paranoję.

– Powiedziałem Ciołkoszowi, że wracam. Zapytał o Gabrielę. Nie o samochód, nie o wodę. O nią. – Morawski otworzył usta, ale miał dość rozsądku, by nie pleść bzdur o wyższości ludzkiego życia nad dobrami materialnymi. – Mówię, że jej nie znalazłem, a on się dziwi. Taki duży kraj, wojna, a on zdziwiony. Całkiem jakby wiedział, że kłamię.

– To żaden dowód – mruknął. – A jeszcze przez radio…

– Wiem. Bielskiemu też nic nie udowodnię. Nie ma pocisku. Ale gdyby nawet… Znalazłem łuskę. Skorodowana. Nie nasza. A w jego karabinie są nowiutkie naboje, od któregoś z kaemów. Założę się, że nie z tego strzelał. Pocisk mógł zostać w ciele. Po co ryzykować? Ci dwaj na górze, przy wylocie wąwozu… Jeden miał FN-a. Teraz nie ma.

– Ciołkosz je zbiera. Niby nie brakuje beryli, ale z amunicją faktycznie robi się krucho. Pewnie ktoś go zabrał.

– Może. Tylko że kaem nadal tam leży. A Bielski dziwnie by wyglądał, łażąc z dwoma karabinami. Jeśli nie chciał strzelać ze swojego, musiał postarać się o drugi już tam, na górze.

– Jacek, to się nawet trzyma kupy. Ale nie masz…

– Dowodów? A po cholerę mi dowody? Wystarczy, że wiem.

– Po co miałby aż tak ryzykować? Bo nie lubi czarnych?

– Widziałeś minę Ciołkosza? – uśmiechnąłem się gorzko. – Wiem: też żaden dowód. Ale był prawie szczęśliwy.

– No właśnie. Zabili nie tę dziewczynę, a on jest szczęśliwy.

– Nic nie ma do Gabrieli. Chciał ją tylko przehandlować. Nie rozumiesz? Nie boi się śmigłowca. Bez rakiet kierowanych guzik nam zrobi. Co innego Sabah. Gdyby dopadł nas w tej dziurze… – Wskazałem na południe. – Jedna wyrzutnia z tamtej strony i jesteśmy ugotowani. Wozy nie wyjadą, uciekając pieszo, pozdychamy bez wody. Ale gdyby dziewczyna zginęła, Sabah pewnie by odpuścił. Wystarczyło wywołać go przez radio i przekazać zwłoki.