– Kto ma jeszcze zbywający kawałek wątroby? – spytała Beta.
Dźwięk ludzkiej mowy całkowicie ocucił dziewczynę. Cichuteńko, starając się nie poruszyć żadnego sprzętu, przebiegła jadalnię i korytarze. Udało się. W hallu podbiegła do telefonu i wykręciła numer podany przez ojca Martineza.
– Policja? Mówię z hotelu “Paradise" – z trudem wyrzucała z siebie słowa.
– Morderstwo? Zaraz tam będziemy – skomentował jej meldunek całkiem spokojny głos z drugiej strony.
– Co ty wyprawiasz? Marion!
Poderwała się. Mówiącym był rozchełstany, ale przytomny Fawson, który trzymając się poręczy schodził wolno w jej kierunku.
– Dzwoniłam do starej przyjaciółki – powiedziała mając nadzieję, że nie słyszał rozmowy. – Obudziłeś się? – nie chciała go w nic wtajemniczać przed przybyciem policji.
– Woda zaczęła się przelewać z wanny – burknął opryskliwie. – Musiałem zakręcić.
– Miałam właśnie się kąpać – rzekła pośpiesznie.
– No to na co czekasz. Cholera, kiedy wreszcie wkręcą te żarówki?!
XV.
– Cóż za pech – wzdychała Anita, drepcząc nerwowo wokół latarni i co chwila zerkając na nogi wystające spod maski wozu – długo to jeszcze potrwa?
– Szczerze powiedziawszy, nie wiem – odpowiedział gdzieś spod podwozia głos kierowcy – paskudny defekt.
Ulica była pusta, wyludniona, żadnych baraków lub bistro, ani śladu choćby budki telefonicznej.
– A daleko jest do tego hotelu “Paradise"?
– Niedaleko. Może kilometr.
– Pójdę pieszo – zdecydowała Havrankova – tylko jak ja tam trafię?
– Cały czas prosto, potem przy wiadukcie w lewo skosem przez lasek i jest pani na miejscu. Chce pani zobaczyć na planie?
– Jakoś trafię – powiedziała rezolutnie.
Kilometr okazał się trzema, a przyjemny spacer – zwłaszcza gdy przyszło przedzierać się przez zarośla – mordęgą. Właśnie pokonała ostatnią przeszkodę terenową w postaci jakiegoś rowu, gdy z paru stron dobiegło ją wycie syren wozów policyjnych. Kilkanaście suk pędziło jak sto tysięcy diabłów. Zdążały z różnych kierunków i zatrzymywały się wokół ciemnawego budynku w ogrodzie. Oprócz wozów służbowych z bocznej uliczki wytoczył się biały opel i przezornie zatrzymał się nieco z tyłu.
Przybyłam za późno – pomyślała Anita.
Marion, ukrywając narastające podenerwowanie, wsunęła się do łazienki i przekręciła klucz. Nareszcie poczuła się bezpiecznie. Przerażające obrazy z dołu przytłumiła nadzieja, że zaraz wszystko szczęśliwie się skończy. Mimo to, rozpinając ubranie, stwierdziła, że drżą jej posiniałe z przerażenia palce. Żeby się uspokoić, włączyła stojące na półce radio i wesołe nuty w stylu Pod dachami Paryża przemieszały się z parą i zapachem lasu.
Piętro niżej Beta odrzuciła kawałek mięsa.
– Starczy tej trupiny – powiedziała – wsadźcie resztę do lodówki i idziemy na górę.
Spełnili polecenie bez ociągania. Z cienia wyłoniła się wiedźmowata gospodyni. Od dawna była w zmowie z szatanem, a mimo to na jej pomarszczonej twarzy malował się niepokój.
– Czy ta inscenizacja była na pewno konieczna? – zwróciła się do Li.
– Taki jest rozkaz – odparł żółto – czarny. – A poza tym nie ma innego sposobu, żeby ich sprowokować do działania.
– Jak dotąd, wszystko idzie według planu. Policja będzie mniej więcej za kwadrans – dorzucił Kali.
– Zatem pośpieszmy się! – padło zdanie najbardziej smagłoskórego z półdiabląt.
Andre Lesort osuszył butelkę coca – coli. Był wściekły na siebie. Przesadził z tym piciem whisky duszkiem. Czy pojawienie się prawdziwego Fawsona nie było najlepszym sygnałem, że gra zmierza ku końcowi, że wkrótce otrzyma sowitą zapłatę? Wydadzą mu film o śmierci Christine i raz na zawsze zapomni o całej sprawie. Dali przecież słowo…
Czarni wtargnęli do pokoju bez pukania. Od razu zrozumiał, że jest źle.
– Zdradziłeś – wycedziła ubrana w czerń Beta. – Ty psie!
– Ja, nie… ja – bełkotał przywierając plecami do ściany i marząc, by się z nią stopić.
– Nieważne, kto sypnął, ty czy ta amerykańska pinda! Koniec z tobą. Bierzcie go, chłopaki!
Lesort, który jako aktor umierał kilkaset razy na scenie i parokrotnie w filmie, pojął, że jest to finał, i wtedy przypomniał sobie o medaliku. Chwycił go w ręce. Zmierzający szparko “asystenci" stanęli jak wryci i odwrócili głowy. Poczuł nadprzyrodzony przypływ siły.
– Dalej, chojracy! – zawołał chrapliwie – no, który podejdzie?
Kręcili się, jak gdyby wstrzymywani niewidzialną ścianą.
– Twoja kolej! – zawołała Beta i wypchnęła gospodynię. W twarzy wiedźmy nie było ani kropli krwi. W jej ręku srebrzyła się brzytwa.
– Nic mi nie zrobisz. Nic mi nie zro…
Błysk metalu. Chłodne dotknięcie i ból. Rozcinając pidżamową kurtkę, stal musnęła pierś Andre, pozostawiając krwawą bruzdę, nie naruszając jednak medalika.
Zostałem oszukany – przemknęło aktorowi.
– Ona jest człowiekiem – zaśmiała się Beta – człowiekiem jak ty i amulety przeciw niej nie działają. Dalej, pokaż, stara, kunszt cyrulika!
Zdołał tylko wyszeptać:
– Nie zabijajcie!
– Nikt nie zamierza cię zabijać, jeśli tylko będziesz rozsądny – stwierdziła Beta.
– Będę rozsądny! – zawołał skwapliwie.
– I wykonasz wyrok na zdrajcy?
– Wy… wykonam – w jego głosie brzmiała szczera gorliwość – ale kto nim jest?
Kall milcząc wskazał zamknięte drzwi łazienki.
– Nie… ja, nie… tylko nie ją – wyjąkał dubler. Gospodyni podwinęła kieckę i jęła ostrzyć brzytwę o sczerniałą wewnętrzną stronę uda.
– Zrobię wszystko, tylko nie to – jęknął Lesort.
– Żądamy tylko tego!
Li z rozmachem rzucił na stół rolkę filmu. Kali rozsypał woreczek ze złotymi luidorami, wśród których jak cytryna w herbacie pływała książeczka czekowa. Ali dorzucił paszport wystawiony na cudze nazwisko.
– Oto jest twoja wolność!
Z łazienki sączyła się muzyczka Renę Claira. Andre uniósł się na krześle i bezwładnie opadł ponownie.
– Nie mogę tego zrobić. Zabijajcie! – jęknął.
– To przecież dla ciebie obca osoba – kusiła Beta – dupa Fawsona, przez podobieństwo z którym wpadłeś w te wszystkie tarapaty. Co cię ona obchodzi? Na drugiej szali wisi twoje życie.
Brzydząc się sobą, przyznał jej w duchu rację.
– A poza tym czyn cię wyzwoli, zamknie klamrą okres twej słabości. Znów będziesz mężczyzną – zachichotał Li.
Ogarnęła go fala gorąca. Poczuł ogromny przypływ wściekłości na Marion, stanowiącą szczupłą zaporę przed jego wyzwoleniem.
– Będę wolny? – upewnił się jeszcze raz.
– Od wszystkiego! – zakrakał chór.
Marion myła plecy i myślała tylko, jak opanować nerwy. Zaraz koszmar się skończy. Ktoś zapukał do łazienki. Zadrżała i upuściła gąbkę.
– Otwórz, kochanie! – usłyszała dziwnie chrapiący głos narzeczonego.
– Zaraz skończę – powiedziała walcząc z trwogą, która uniosła jej włosy niczym nabrzmiały elektrycznością bursztyn.
– Otwórz natychmiast!
Skuliła się w wodzie. Nie rozumiała nic z tego, choć czuła wszystko. Jedyne okienko było wąskie i zakratowane Lesort uderzył ramieniem przegrodę raz, drugi.
W tym momencie wzrok Marian spoczął na wężu od natrysku. Rozkręciła wrzątek na pełny regulator. Z sitka wykwitł snop wody i pary. Drzwi chwiały się, trzeszczały, wreszcie padły. Uniosła swój oręż. W tym momencie mocna struga zwiędła jak kwiat podlany trucizną. Wyłączono wodę. Zamknęła oczy, zanim jeszcze mogła dostrzec, jak broczący posoką mężczyzna o twarzy nabrzmiałej desperacją wpada do łazienki.