Выбрать главу

Doktor Popovici (vel Drakula) przybył tymczasem do Sapporo. Tamtejszy ptasznik nie zawiódł oczekiwań. Kilkadziesiąt klatek pełnych żywych producentów guana zostało przetransportowanych do portu, gdzie natychmiast udało się wynająć kuter, który niezwłocznie wziął kurs na północ. Władze dobrodusznie przyjęły do wiadomości, że miłosierny cudzoziemiec nabył skrzydlaty ładunek tylko po to, aby na wodach północnego Pacyfiku zwrócić ptakom wolność.

Nikt nie poznałby teraz Wilkołaka. W białym futrze, a mimo to dygocący z zimna, ów mieszkaniec krajów południowych przedzierał się przez szalejącą zadymkę. Przełęcz, na której wylądował po spadochronowym skoku z turystycznej awionetki, znajdowała się zaledwie o kilka kilometrów od chińskiej bazy, położonej w tak niedostępnym regionie Tybetu, że aż dziw, że Chińczycy sami potrafili ją odnajdywać. Kajtek przeklinał pośpiech, z którym ogolił swoje własne futro. Dwa cudze, które miał na grzbiecie, nie rekompensowały straty. Znalazłszy w jakimś załomie osłonę od wiatru, wyciągnął z plecaka telewizorek, cięższy z każdym przebytym metrem, i czekał na łączność, żeby zameldować, że jak na razie wszystko w porządku.

Baza numer siedem. System bunkrów wkomponowanych w dziki pejzaż Nowego Meksyku. Jedna z głównych baz dyspozycyjnych promu kosmicznego “Pensylwania". Obiekt strzeżony i zastrzeżony, ale jednak nie do tego stopnia, by nie przyjąć w czasie szalejącej burzy wycieńczonej turystki, której koń padł o pół mili na południowy zachód. Komendant, pułkownik Rawlings mógł oczywiście, mimo złych warunków atmosferycznych, wezwać helikopter i nakazać odtransportowanie samotnej kobiety, jednak jej uroda, dostrzegalna mimo zmęczenia, sprawiła wrażenie na oficerze od pewnego czasu żyjącym w celibacie. Postanowił załatwić transport, kiedy pogoda się poprawi, natomiast panną Susy Waters (bezczelna Topielica nie zmieniła nawet nazwiska) zajął się osobiście. Miał sporo czasu, z promem nawiązywał kontakt co kilkadziesiąt minut, kiedy pojazd okrążający ziemię wkraczał w jego strefę.

Susy bardzo szybko doszła do siebie. Umyła się, zjadła, poczęstowała piwem i zgodziła obejrzeć całą bazę, oczywiście na prośbę Rawlingsa, charakteryzującego się łatwowiernością możliwą jedynie u komendantów ściśle tajnych obiektów na zachodniej półkuli.

Utkwiony w nim wzrok panny Waters dowódca brał wyłącznie za wyraz szczególnego zainteresowania. Bardzo mu to odpowiadało, i ani się spostrzegł, jak myśli jego poczęły tracić suwerenność, impulsy stały się kontrolowane, a świadomość Topielicy zagnieździła się w jego jaźni niczym robak w jabłku, podporządkowując sobie wolę, zmysły i inteligencję.

Po paru godzinach był już właściwie tylko skafandrem dla osobowości Topielicy. To, że jej osłabione ciało odwieziono do prywatnej kliniki w Albuquerque, nie miało znaczenia. Lekarze nie potrafili dać żadnej diagnozy. Panna Waters wydawała się być całkowicie pozbawiona siły witalnej, zawieszona między życiem i śmiercią, choć nie sposób było ustalić charakteru jej schorzenia.

Komendant natomiast, przeciwnie, zdawał się zdrowszy niż kiedykolwiek, może, stwierdzali pracownicy, był tylko bardziej skupiony, małomówny. Za każdym nawrotem promu intensywniej wpatrywał się w twarz majora Briana Scotta. Psychika kosmonauty była dość oporna na telepatyczny wpływ, otwierała się powoli, poszczególne zakątki świadomości broniły się przed podporządkowaniem cudzej woli. Brian skarżył się swemu koledze, że odczuwa bóle głowy, paraliż niektórych mięśni. Współtowarzysz proponował zwrócenie się z prośbą o zgodę na wcześniejsze lądowanie. Scott odmówił.

Telepatyczna interwencja postępowała dalej. A gdy przyszła pora łączności, Topielica obleczona w ciało Rowlingsa (nadajnik biologiczny został w bazie) mogła zameldować o pomyślnym zakończeniu pierwszego etapu.

Starą czynszówkę w jednej z dzielnic ongiś zamieszkałych przez klasy średnie, później przez Murzynów, a obecnie koczowisko rozmaitej nędzy – Portorykańczyków i Wietnamczyków – Larry Bell odnalazł nie bez trudu. Ucharakteryzowany na Priapa (trudno było mu się kurczyć, ale w końcu należał do magików dużej klasy), nie wzbudził większego zainteresowania śpiącego na schodach narkomana i dotarł do zapuszczonego mieszkania na pierwszym piętrze. Zachowywał ostrożność i czujność. Brał pod uwagę możliwość zasadzki. Nawet kombinację cyfrową w kasie nakręcał patykiem, z dystansu, bojąc się eksplozji czy wystrzału zamontowanego wewnątrz samopału. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Już po chwili trzymał w ręku niewielkie czarne pudełeczko. Larry podejrzewał, że jest to jakiś nie opatentowany gatunek przekaźnika, ale wolał nie grzebać w środku urządzenia. Czekał na godzinę 16 (według Greenwich 22.00). Zęby nie tracić czasu, dokładnie przeszukał mieszkanie. Poza pewną ilością kostiumów, pojemnikiem z truciznami i sporą ilością broni nie znalazł niczego, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie. Na koślawym stoliku leżał czysty notes, z którego powydzierano przeszło połowę kartek. Niemniej Larremu, dzięki popiołowi z papierosa, udało się odcyfrować ostatnią notatkę, która, kreślona energicznie, odcisnęła się na następnej stronie “Gerald Blake, New Jersey…" Nazwa ulicy była trudniejsza do odczytania.

A potem czekał, co pewien czas zerkając na zegarek. Miał już jakiś obraz całości. Fawson i jego szajka przygotowywali wszechświatową zagładę. Czy całej ludzkości, czy tylko wybranych jej części – tego chwilowo nie wiedział. Możliwe, że Piekło miało jakąś nową koncepcję narodów wybranych. Bell był przekonany o jednym: akcja ta nie mogła się udać. Wystarczy przecież, że upewni się co do podejrzeń, przekona, czy szef jest Fawsonem (zdjęcie Fawsona wyciął sobie z reportażu o pożarze), a potem będzie mógł tylko przekazać informacje Białym i czekać na dalszy rozwój wydarzeń wraz z zasłużoną nagrodą. Może zresztą już teraz powinien powiadomić konkurencję o swych osiągnięciach. Nie, lepiej, jak dostaną na tacy całości

Belfegor całe swe długie życie był graczem, uwielbiał pokera, co zresztą przy umiejętnościach iluzjonistycznych stanowiło dziecinną zabawką, Przepadał za stawianiem wszystkiego na jedną kartę, zwłaszcza gdy karta ta była znaczona. Owszem, przy drobnych rozgrywkach zachowywał jak najdalej posuniętą ostrożność, jednak w momencie gdy można było jednym rzutem zgarnąć całą pulę, nie wahał się nigdy. Tak działo się, gdy postanowił naciągnąć Piekło na Szkołę Upiorów, tak było i teraz, kiedy ruszył w prywatną grę na szachownicy o niepoliczalnej liczbie pól pomiędzy Czarnymi i Białymi, dysponując jedyną tylko figurą – sobą.

Była za minutę szesnasta, poprawił się na fotelu vis – a – vis telewizora, gdy nagle usłyszał za sobą skrzypnięcie podłogi.

Nie miał czasu sięgnąć po wodę święconą czy jakąkolwiek broń, ba, nie miał czasu nawet zerwać się z fotela, starczyło jedynie, żeby pomyśleć: “Jak to się stało?"

Cios karate nieomal odrąbał jego czerep od tułowia. Gnom sturlał bezwładne ciało w kąt pokoju, zachichotał i szybko zajął miejsce w fotelu. Iskrzenia przelatujące przez ekran świadczyły, że zdążył w ostatniej chwili.

W ciągu nocy śnieg pokrył całą dolinę. Mogło się wydawać, że biel sczołgała się z wierchów, aby zatrzeć drogę, którą przybył Agent Dołu.

Wygląda to niczym ołtarz ofiarny – pomyślał Fawson i jęknął. Myślenie sprawiało mu kolosalny ból. Kocio – kwik gigant! i wszystko przez Anitę, która śmigała teraz na zboczu gdzieś powyżej linii lasów. A przecież miniony wieczór zapowiadał się niezwykle romantycznie. Meffowi wydawało się nawet, że przekroczył jakiś kolejny prożek intymności, skrócił o parę centymetrów.dystans dzielący go od serca (i nie tylko) uroczej blondynki. Rozmawiali patrząc sobie w oczy, ściskając za ręce… Fawsona zdumiewał własny cynizm. Chociaż, prawdę mówiąc, przebywając obok Havrankovej zapomniał o całym bożym (chwilowo) świecie, o swej ponurej misji, a zwłaszcza o roli superkata. Chwilami nawet tracił poczucie, że jest to w ogóle przedostatni wieczór wszystkiego. Lody topniały, w coca – coli i między nimi.