Zauważył to Fantomasz. Inni, włącznie z Meffem, pobiegli za jego wzrokiem. Połapał się i sam rektor. Wyzwiska uwięzły mu w gardle. Stał się mały, bardzo malutki, jakim może być tylko nagle zdetronizowany samodzierżca czy zdemaskowany oszust. Chrząknął, chciał coś powiedzieć, ale żadne słowo nie mogło wydrzeć się z jego warg.
– Baraszkował pan z białymi misiami? – zapytał Gnom, zdejmując z ramienia pryncypała jakiś ledwie widzialny gołym okiem puszek. Tylko twarz Priapa nie odbijała się w chłodnej tafli.
– Co to wszystko znaczy? – zapytał Fawson, chociaż odpowiedzi mógł się domyślać.
Języki rozwiązały się. Studenci, zdjąwszy kunsztowne nieraz przebrania, podbiegli do Meffa i na wyścigi poczęli oskarżać swego rektora. Wszyscy byli ludźmi, oczywiście o ponadprzeciętnych zdolnościach parapsychologicznych, aktorskich i iluzjonistycznych. Wyselekcjonowani przez Belfegora, zwabieni perspektywą wielkich dochodów, zgodzili się na oszukiwanie Piekła, które, jak mawiał rektor, dekadenckie i bezradne, nigdy się nie zorientuje, że ktoś robi na nim interes. Zresztą każdy sądził, że tylko on znajduje się bezprawnie w gronie “autentycznych" potworów.
– Na świecie istnieje zapotrzebowanie na grozę – powiedziała Mumia.
– Nasza siatka miała specjalizować się w terrorze, wymuszeniach, szantażu – uzupełnił Black Tiger.
Belfegor stał na uboczu i milczał. Ruina marzeń cwanego iluzjonisty i magika, który przywłaszczył sobie nazwisko znanego ongiś upiora, była aż nazbyt oczywista.
Gdzieś z głębi lodowca dobiegł odgłos kolejnego tąpnięcia.
– Chodźmy – powiedział Fawson do Gnoma – nic tu po nas.
– Nie ukarzemy ich dla przykładu? – zdziwił się karzeł.
– Nie – odparł Meff, widząc, jak na zgaszonej twarzy Belfegora pojawia się cieniutki promyczek nadziei. – Przykładne karanie i wyciąganie konsekwencji nie należy do moich zadań.
– Jak to? – wykrzyknął rektor – to Inferrnencja nie przybył tu na kontrolę?
– Skądże znowu, przybyłem zaangażować jednego z was do odpowiedzialnej misji – tu poklepał Mister Priapa, który zgiął się jak przetrącony kot w paroksyzmie rozkoszy.
– Więc to wszystko… to wszystko było nieporozumieniem? – jąkał się gospodarz lodowej uczelni.
– Mniej więcej.
– A co… co zameldujecie na Dole? Bo ja mógłbym…
– Nie wasza sprawa – zauważył cierpko Gnom. i ruszył za oddalającym się Agentem.
Fałszywe widma pozostały same. Chwilę stały w zupełnej ciszy. Ale nie trwało to długo. Belfegor z krótkim westchnieniem podniósł z ziemi strącony biret. Kątem oka obserwował, jak i jego pupile otrzepują porzucone stroje. Myśleli zapewne to co on. Wysłannik Dołu miał przed sobą daleką drogę i niekoniecznie musiał przebyć ją szczęśliwie. A poza tym…
Rektor znał doskonale urzędników Dołu. Niejeden z nich dobrze zarobił na całym przedsięwzięciu. A poza tym, czy zdemaskowanie fałszywych upiorów było na rękę komukolwiek ze świty Lucypera? Czy nie podważyłoby to i tak nadwątlonego prestiżu Piekła we współczesnym świecie? Przecież nawet podrobione potwory mogą działać z powodzeniem na rzecz grozy i zabobonu. Czy naprawdę trzeba załamywać ręce, udawać, że wszystko skończone i wycofywać się z podstawowych zasad naukowego wampiryzmu?
– Wracamy do klasopracowni!
– Tak jest, mistrzu – huknęli krótko, służbiście i bez wątpliwości.
Potem pobiegli na górę. Natomiast Belfegor szparkim krokiem zapuścił się w sobie tylko znany labirynt korytarzyków. Wystarczy, jeśli odpowiednio wcześniej znajdzie się przy odrzutowych saniach, wrzuci trochę cukru do zbiornika z paliwem i Agent oraz towarzyszący mu niecny zdrajca (nie miał wątpliwości, kto sprokurował anonim) zostaną w lodowym pustkowiu na zawsze. Biegnąc nie zwracał uwagi na coraz obfitsze strużki wody i nieprzyjemne drgania lodowej masy. Nie był zresztą glacjologiem i skąd miał wiedzieć, że jego zamek wraz z całym lodowcem cały czas powoli osuwa się w stronę wybrzeża. Że nic, nawet najlepsze zaklęcia, nie powstrzyma tego procesu i niedaleki jest dzień, kiedy kolejna porcja białej masy oderwie się od lądolodu, runie w słone fale, aby rozpocząć wędrówkę na południe, gdzie nieuchronnie czeka ją stopienie lub napotkanie jakiegoś współczesnego “Titanica". Fachowcy nazywają ten proces “cieleniem się" lodowca.
Oczywiście, mogło też się zdarzyć, że zanim szkoła upiorów roztopi się ostatecznie, jej kadry opanują świat. Takie są zasady wyścigu!
Fawson przyjął od Gnoma przysięgę wierności w marszu. Intuicyjnie czuł, że “diabeł z probówki" jest swołoczą rzadkiego gatunku, wyjątkowo przydatną do jego planów. Z kolei Mister Priap cieszył się jak dziecko z życiowej szansy, która pozwoli mu wrócić do cywilizowanego świata, sprawdzić się w złoczynieniu, a w przyszłości, kto wie… Wysłannik Piekła wydawał mu się diabłem łatwym do wyprzedzenia na drabinie hierarchii służbowej.
– Straciłem masę czasu – mruczał Meff. – Co zrobić, żeby jeszcze dziś stanąć w Paryżu? – Dopiero teraz zorientował się, że praktycznie nie zabezpieczył sobie odwrotu. Saniami, i owszem, dotrze do wybrzeża, ale co dalej? – Ale kretyn ze mnie!
– A nie posiada pan – wtrącił Gnom – umiejętności latania? Czytałem kiedyś… -
– Latanie nie jest problemem. Wystarczy mieć miotłę. Ale obawiam się, że próba przelecenia miotłą przez Arktykę już po paru chwilach zakończyłaby się naszą śmiercią. W czasie lotu należy być nagim…
– Cholera – zmartwił się Priap. – A czy można latać wyłącznie na miotle?
– Na miotle albo innym sprzęcie służącym do sprzątania – westchnął don Diavolo, cytując odnośny punkt instrukcji.
– No, to trzeba było tak od razu mówić – zawołał nowo zwerbowany. – Idziemy!
Była może godzina jedenasta. Słońce wiszące tuż nad horyzontem przedarło się wreszcie przez zwały chmur. Dwóch z zaczajonych pracowników straży polarnej drzemało w swojej dziurze. Trzeci przytupując krążył wokół dołu, wpatrując się w bezkresność drogi zdającej się łączyć plus z minus nieskończonością. Nie skarżył się. Dość długo służył w tych stronach, żeby narzekać na nudę czy bezsenność. Ci, co ich postawili, wiedzieli, co robią, i tyle. W zasadzie w poleceniu było śledzenie traktu z południa na północ, ale co pewien czas pozwalał sobie na nieregulaminowe patrzenie w odwrotnym kierunku.
Nagle!…
Przetarł oczy i chwycił za lornetkę.
Kiedy w centrali rozległ się brzęczek alarmowy, dyżurny oficer pił właśnie kawę. Zaskoczony ostrym dźwiękiem puścił blaszany kubek i chwycił aparat.
– Co, co takiego? Powtórzcie!
Zachrypnięty głos człowieka odległego parędziesiąt kilometrów kabla meldował o obiekcie, który pojawił się na niebie od strony bazy 345. Oficer, trzymając słuchawkę barkiem przy uchu, prawą ręką usiłował zetrzeć rozlaną kawę, podczas gdy lewą uruchamiał kolejne przyciski nadzwyczajnego alarmu – radar satelitarny, samoloty wczesnego ostrzegania, czujniki naziemne i wreszcie komputer decyzyjny.
– Meldujcie jeszcze raz. To, co mówicie, nie trzyma się kupy.
– Melduję, co widzę. Na wysokości stu metrów unosi się bezszmerowo, z wyłączonym silnikiem, ciężki pług śnieżny… no, taki przyrząd do zamiatania śniegu.,, z dwoma gołymi osobnikami w kabinie. Powtarzam…
Oficer westchnął i popatrzył w inteligentny ekran komputera.
– Co wam wynika z analizy meldunku?
W maszynie zamigotało, zaiskrzyło, po czym pojawił się napis: MELDUJĄCY JEST NIETRZEŹWY i POWINIEN POŁOŻYĆ SIĘ SPAĆ!
Lewa ręka pośpiesznie wyłączała instalacje alarmowe, wywołując tym samym zrozumiałe uspokojenie w bazach, sztabach, koszarach i na giełdzie. Prawa natomiast, odkładając słuchawkę, potrąciła nieszczęsny kubek, tak że przydziałowa kawa rozlała się do reszty.
– Ca za idiotyczny incydent! – zaklął oficer dyżurny.
XIV.
Kiedy zadajemy sobie pytanie, dlaczego resztki upiornej menażerii zachowały się nie zdemaskowane do dziś, mimo rozwoju cybernetyki, informatyki, działalności wywiadów i kontrwywiadów, nasuwa się jedyna rozsądna odpowiedź – ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć. Zawsze znajdzie się naukowy autorytet, który powie: to niemożliwe. Podważy cudowność zjawiska, tak że nawet naoczni świadkowie po pewnym czasie dojdą do wniosku, że ulegli złudzeniu, i będą wstydzić się własnej łatwowierności.
Obok strażnika polarnej policji latający pług widziało jeszcze dwóch myśliwych, grupa drwali, pasażerowie Kolei Północno – Zachodniej, załoga statku rybackiego oraz parka zakochanych tubylców, a przecież trudno byłoby znaleźć jakąś zaprotokołowaną relację czy potwierdzoną notatkę służbową na ten temat.
Jaki naukowiec mógłby przystać na teorię, że cała najnowsza historia pełna jest incydentów, które stają się logiczne i jasne, dopiero gdy uwierzymy w interwencję diabła? Niestety, nikt nie zaryzykuje. Podejrzewam nawet, że wystąpienie publiczne przedstawiciela Piekła przed kamerami Eurowizji naraziłoby tylko całą sieć na oskarżenie o manipulację opinią publiczną za pomocą średniowiecznych akcesoriów.