Выбрать главу

Na św. Piotra spojrzał w niebo. Wysoko nad Filipówką unosił się kolorowy latawiec, jak smok wywijający długim ogonem. Pomyślał, że to dobry znak.

Do zamknięcia kawiarni został niecały kwadrans. Goście już wyszli, został tylko klient siedzący za pianinem. Nieśpiesznie pił kawę i jadł orzechowe lody pod czujnym okiem zadowolonego kelnera. Mężczyzna przypomniał sobie pewne zdarzenie, które rozegrało się niedawno w Kulparkowie. Było tak bulwersujące, że wciąż nie mógł o nim zapomnieć. Stary pacjent szpitala (przez kilkanaście lat przebywający na oddziale psychoz i nerwic) niespodziewanie wyzdrowiał. Nawet lekarze dopatrywali się w tym cudu boskiego. Ozdrowieniec wysłał telegram do synów i zadowolony czekał na nich o umówionej godzinie w poczekalni. Obaj synowie przyjechali samochodami, lecz wiadomość o poprawie zdrowia taty wcale ich nie ucieszyła. Wręcz przeciwnie. Zaczęli się żreć, a potem się pobili na oczach personelu, gdyż żaden nie chciał zabrać ojca do swego domu. Kiedy w końcu się uspokoili, spostrzegli, że ich rodzic gdzieś zniknął. Zaczęły się poszukiwania. Budynek po budynku, od piwnic aż po strych. Podejrzewano nawet, że zdesperowany były pacjent wyszedł do miasta, aby coś przekąsić, bo miał już dość monotonnego szpitalnego jedzenia. Prawda okazała się inna. Stary sam rozstrzygnął spór za synów. Wdrapał się na komin szpitalnej kotłowni i skoczył z kilkudziesięciu metrów na bruk.

Mężczyzna dopił kawę i wytarł serwetką usta. Pomyślał (unikając wzroku kelnera), że to, co robi, jest słuszne i żeby zacząć nowe życie, musi się rozliczyć ze starym.

Minęła północ. Anna kręciła się w łóżku i wciąż nie gasiła lampki. Chciała opowiedzieć mężowi o pewnym zdarzeniu. Nosiła się z tym cały dzień, ale nie wiedziała, jak zacząć. Gdy była sama w aptece, jakiś klient zamknął z trzaskiem drzwi. Z wrażenia aż podskoczyła. Mężczyzna wyglądał diabolicznie: czarne brwi, posiwiałe włosy i ospowata cera, pokryta grubą warstwą pudru. Zdjął z nosa ciemne okulary i przechylając się przez witrynę, zamówił dwadzieścia pięć tabletek z kogutkiem. Kiedy pakowała je do papierowej torebki, klient się rozglądał, jakby zakup był tylko pretekstem do... – Przerwała na chwilę rozmyślania i chwyciła pochrapującego Jakuba za dłoń. – Gdy torebka leżała na ladzie, nieznajomy wyjął z pugilaresu wizytówkę. Poczuła od niego silny zapach słodkich perfum i obrzydliwego kwaśnego potu! Patrzył jej w oczy jak nawiedzony. Powiedział, że nazywa się Bruno Schwan i jest nauczycielem tanga argentyńskiego. Żeby to udowodnić, poprosił ją do tańca.

– Czy może pan być poważny? – zgromiła go.

Mężczyzna uśmiechał się szeroko, odsłaniając równe, białe zęby. Gładził przy tym szpakowate włosy pokryte brylantyną. Powiedział, że Anna marnuje się w aptece. Dodał, że zna takie miejsce, gdzie kobiety czują się wolne i szczęśliwe, i że...

Skąd znał jej imię? Anna przytuliła się mocniej do męża. Mężczyzna prawił jej nieprzystojne komplementy. Mówił, że ma jędrne piersi i wyjątkowo zgrabne pośladki. Niespodziewanie pojawiła się panna Kinga, sprzedawczyni ze sklepu mięsnego z naprzeciwka, po krople Inoziemcowa. Na jej widok „nauczyciel tańca” zmył się, rzucając w drzwiach, by pozdrowiła męża.

Anna odprowadziła pannę Kingę do wyjścia i ostrożnie wyjrzała na ulicę. Na szczęście intruz sobie poszedł. Wróciła za stół roztrzęsiona i podniosła wizytówkę. Kremowy kartonik zdobiły tylko dwie literki: S i B. Zakręcone kapitaliki, przypominały jej okucia z cmentarnej bramy na Cmentarzu Łyczakowskim. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Jeśli to był głupi żart, to na pewno nie w jej guście! Wściekła podarła karteczkę i wyrzuciła do muszli klozetowej na zapleczu receptury.

Piątek, 31 marca 1939

W południe odwiedził redaktora Stanisława Długolatę. Chciał skonfrontować jego wiedzę sportową z relacją adwokata. Wydawało się nieprawdopodobne, że ktoś traci czas i pieniądze na zapomnianą szczeniacką grę.

– Tylko nie dziś. Dziś dla nikogo mnie nie ma – rzucił Okularnik do Sterna, stukając zaciekle w klawisze maszyny.

– Więc to nie wymysł, nie zaprzeczasz? Jest we Lwowie ktoś, kto naprawdę gra w tę idiotyczną grę? Skąd o tym wiesz?

– Wiem bardzo dużo – odpowiedział chełpliwie. – Ty jesteś „grabarzem”, bo twoją pasją są trupy, a ja...

– Co jest moją pasją? – Rozdrażniony Stern mało nie skoczył Okularnikowi do gardła.

– Daj spokój, Kuba. Nie udawaj, że nie wiesz, co się o tobie w redakcji mówi. Masz dyskomfort moralny?

Jakub nie słuchał gadki sportowca. Obrócił się na pięcie i wyszedł obrażony. Rozmowa z Okularnikiem na długo zepsuła mu humor. Nastawił wodę na kawę i wyjął z paczki papierosa. Znowu przypomniał sobie ów dzień, w którym dorobił się tego paskudnego przezwiska. Była sobota, początek maja, gdy otrzymał telefon od informatora, że w greckim cyrku, który rozbił się przy boisku Sokoła, zdarzył się tragiczny wypadek. Pojechał tam redakcyjną tatrą, błogosławiony przez Mania. Miał zrobić zdjęcia i natychmiast wracać, gdyż do zakończenia składu zostały dwie godziny. Dopisało mu szczęście, był przed policją. Nie zauważył również lekarza. Kiedy wszedł do nagrzanego słońcem namiotu, spostrzegł dziewczynkę o ciemnej karnacji leżącą na trocinach. Córka dyrektora cyrku, Greczynka o dziwnym imieniu Ewodia, spadła na ziemię z trapezu przy jakiejś wyjątkowo trudnej ewolucji z szarfą. Stern kilkakrotnie obszedł małą ofiarę w karminowym trykocie, wysłuchując zawodzenia klaunów i treserów. Gdy znalazł właściwe ujęcie, wstrzymał oddech i ostrożnie nacisnął przycisk migawki welteksa. Naciągnął kliszę, by powtórzyć ujęcie. Zbliżył się o krok i znowu nachylił. Dostrzegł cienką strużkę krwi wylewającą się z ucha panienki w pachnące żywicą trociny.

Rozdusił peta w popielniczce. Włożył płaszcz i zdjął kapelusz z wieszaka. W drzwiach minął się z Wilgą.

– Słyszałeś nowinę?

– Jaką?

– O Żeleźniku?

– Co znowu?

– Na mieście mówią, że podobno nie żyje. To już trzeci facet z twojej listy – spojrzała dociekliwie – który żegna się z życiem.

Jakub nie miał jej nic do powiedzenia. Chciał już wyjść. Musiał się przespać z tą zaskakującą wiadomością i poukładać myśli.

W drodze do domu zaszedł na Zieloną do Hillela, wierząc, że usłyszy od adwokata co nieco na ten temat. I nie pomylił się, bo szkolny kolega zdradził mu tego popołudnia wiele tajemnic. Zaczął od tego, że w palestrze aż huczy od plotek.

– Podobno sekretarka Wiktora Żeleźnika, Joanna Lipka, wyszła z pracy jak zwykle po odprawieniu ostatniego interesanta. Dochodziła szósta, gdy mecenas został sam w kancelarii przy Długosza. Najpewniej wtedy pojawił się niezapowiedziany klient, który pozbawił go życia.

– Klient czy klienci? – dopytywał się Stern.

– Masz rację, nie wyprzedzajmy faktów, śledztwo trwa.

– A motyw? Co o tym myślisz? – Jakub obrócił się do Hillela.

– Casus nie jest już tak oczywisty. Podobno sekretarka twierdzi, że z kancelarii nic nie zginęło. Kasa pancerna, która stała przy szafie, była nietknięta. Klucze, czeki i gotówka pozostały w szufladzie. Nawet wypchany portfel ze skóry węża tkwił w marynarce denata. Była też jakaś płytka metalowa. Rzekomo odbijak do cymbergaja, co z pewnością niewiele wnosi do całej sprawy. Dodam tylko, że trup trzymał go w zaciśniętej kurczowo pięści. Nasuwają się za to pewne podejrzenia.

– Jakie?

– Mecenas Żeleźnik starał się być niezależny. W niektórych kwestiach luźno współpracowaliśmy. Prowadził multum kontrowersyjnych spraw na styku biznesu i polityki. Naraził się wielu mocodawcom. Mówiono, że po przegranym procesie działaczy OUN otrzymywał od Ukraińców pogróżki. Dwóch jego klientów, których rodziny zapłaciły krocie za obronę, zamiast na wolność trafiło do Berezy. Były też inne kwiatki. Mecenas rozszedł się jesienią z żoną i smalił cholewki do młodszej o kilkanaście lat Lipkowej. Swojej dawnej połowicy zostawił w prezencie dwójkę szkolnych dzieci na wychowanie. Z majątku nie dostała złamanego grosza. Żyła nędznie, podczas gdy kancelaria świetnie prosperowała. Jest więc solidny motyw.