– Zazdrość? Nie śpiesz się z tą oceną, Lipkowa musiałaby mieć wspólnika.
Na prośbę Jakuba Samuel opisał wnętrze kancelarii Żeleźnika, w której bywał od czasu do czasu.
– Solidny mieszczański gust. Mahoń, mosiądz, porcelana. Kolonialny angielski styl. Szeroka skórzana kanapa i owalny stół dla klientów. Przy wielkim mahoniowym biurku marmurowa rzeźba Temidy, wielkości człowieka, dłuta samego Hartmana Witwera. Podziwu godna biblioteka, z kompletem najnowszych dzienników ustaw i prawniczych ksiąg oprawionych w skórę koloru ochry. Wytłaczane, złote litery, na każdym tomie owalny ekslibris, akwaforta z wagą i mieczem.
– Jakim był partnerem?
– No cóż, de mortuis nihil nisi bonum.
– Jak skończył? – Jakub zadał wreszcie to najważniejsze pytanie, spacerując nerwowo po salonie.
Hillel wciągnął powietrze i głośno odetchnął.
– Podobno ktoś złamał mu kark, a potem dokończył dzieła, wbijając w mózg kopiowy ołówek z przybornika stojącego na biurku. Kiedy siedział w fotelu z okularami na nosie, wyglądał, jakby odpoczywał, gdyby nie krew ściekająca z przebitego oka na rozpięty kołnierzyk.
– Kto znalazł ciało? Lipkowa? Adwokat uśmiechnął się dwuznacznie.
– Dlaczego mężczyzna w sile wieku poddaje się bez walki? – nie odpuszczał Jakub.
– Zabójca mógł działać z zaskoczenia. Pistolet lub nóż przemawiają do rozumu skuteczniej niż słowa.
– A może kat znał swoją ofiarę, a nawet się z nią przyjaźnił?
– To by tłumaczyło porządek w gabinecie. Możliwe też, że udawał kogoś innego.
– Morderca przyszedł po poradę prawną? Samuel rozłożył ręce.
– Wbicie ołówka nie było początkiem zejścia, lecz końcowym aktem niespotykanej desperacji. No, a teraz prawdziwa rewelacja, która z pewnością przybliży cię do rozwiązania zagadki.
– Jaka?
Hillel zawiesił spojrzenie na przyjacielu.
– Nasz adwokat bronił... Charewicza. Stern obrócił się gwałtownie.
– Szaleniec nie mógł mu wybaczyć, że poszedł przez niego siedzieć?
– Całkiem prawdopodobne, że Charewicz, stary wyga, przyszedł wyrównać zaległe rachunki. Być może to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego policja w gabinecie mecenasa nie znalazła śladów jego linii papilarnych.
Przez chwilę Stern się zastanawiał. Patrzył przez okno na ulicę. Przechodnie uwijali się jak mrówki, a dorożki i automobile przesuwały się w dziwnym rytmie niczym towary na pasie transmisyjnym w gigantycznej puszczonej w ruch fabryce. Mnogość detali, które znał jego przyjaciel, zastanawiała go.
– Skąd masz te informacje? Tylko mi nie opowiadaj, że...
– Wybacz, ale nie dostaniesz nazwiska – przerwał mu Hillel, uśmiechając się dwuznacznie. – Lekarz sądowy, który uczestniczył w badaniach, straciłby do mnie zaufanie, a co gorsza, stanowisko. Jest moim klientem, prowadzę jego sprawę spadkową.
Samuel nie dokończył myśli, bo do salonu zajrzał Izaak. Przywitał się zdziwiony, że przyjaciele rozmawiają na sucho i na dodatek gość nie zdjął płaszcza, jakby zaraz wychodził. Samuel przeprosił kolegę i wyszedł z synem do kuchni. Dyskutowali o czymś z ożywieniem. Stern usłyszał tylko fragment rozmowy.
– Spotkałem się dziś z dawnymi kolegami z klasy – mówił głośno Izaak. – Abraham i Eliasz studiują na uniwersytecie medycynę. Są przerażeni.
– Czym? Bo dostali, synu, od katolików pałą przez plecy? – zapytał kąśliwie ojciec.
– Nową wiarą, która podstępem szerzy się jak zaraza.
– A jak nazywa się ta ich nowa wiara?
– Eugenika. Dowiedziałem się, że w instytucie zwolniono asystenta i wykładowcę, bo zdradzili Hipokratesa. Eliasz twierdzi, że ta idea zaraża umysły i jest tak samo groźna jak dżuma lub cholera.
– Słyszałem coś o tym – powiedział Samuel. – Naukowcy za zachodnią granicą dali się jej uwieść, idąc z duchem fałszywego postępu.
– Chcą reprodukować niebieskookich blondynów i szerokie w zadzie Niemry.
– Porozmawiamy później. Przepraszam cię, ale Jakub czeka.
Gdy Hillel pojawił się w salonie, Stern dopinał płaszcz i z kapeluszem w ręku szykował się do wyjścia. Obiecali sobie, że przy okazji dokończą rozmowę i wtedy naruszą ukryte w barku płynne zapasy.
Anna stała w kwietniku przy róży „Marechal Niel”, którą Jakub podarował jej przed rokiem na imieniny. W obcisłych ogrodniczkach podkreślających jej kobiecą sylwetkę wyglądała podniecająco. Była młoda, wyzwolona, uśmiechnięta.
Podszedł do niej. Objął mocno i pocałował. Znienacka zapytał o eugenikę, przypominając sobie burzliwą rozmowę Izaaka z Samuelem. Anna spojrzała mu w oczy zalotnie, aż przeszły go ciarki. Potem dwoma palcami schwyciła zeschniętą kolczastą gałązkę i szybkim ruchem sekatora obcięła ją i rzuciła na ścieżkę.
– Co pana tak szokuje, panie redaktorze? Zrobiłam to wyłącznie dla jej dobra. Na tym to mniej więcej polega – dodała, biorąc go za rękę i prowadząc do domu. – Chociaż mi jej troszeczkę żal – dokończyła, zamykając drzwi do sypialni na klucz. Ściągnęła spodnie, a potem zerwała z siebie bluzkę, majtki i biustonosz. Rozebrała go zniecierpliwiona i przewróciła na łóżko. Nie zasłaniała okien. Patrzyła na jego męskość, nabrzmiewającą szybko w jej gorących dłoniach, a potem dosiadła go z jakąś dziką namiętnością i zaczęła obłędny taniec bioder. Wpierw powolne tango, potem dzikiego fokstrota, a na koniec szalonego lambeth walka, zakończonego bezwstydnym śmiechem, przeradzającym się w stłumiony krzyk.
Jakub zamarł. Anna leżała na nim, przykrywając go drgającym ciałem. Było mu dobrze jak nigdy w życiu. Całym sobą czuł łopot jej serca. Jej nabrzmiałe piersi i biodra uspokajały się wolno, gubiąc szalony rytm. Teraz była nasyconą kotką, spragnioną delikatnych pieszczot. Schwyciła jego dłonie i położyła je na swoich szczupłych pośladkach, a kiedy jego palce zaczęły delikatną wędrówkę od bioder w stronę obojczyków, wygięła się w łuk. Niespodziewanie obróciła go. Chciała być pod nim. Z zamkniętymi oczami czekała, aż znowu stężeje i na nowo w nią wejdzie, i wtedy usłyszeli zza drzwi głośny śmiech dzieci wracających z Magdą ze spaceru.
Czwartek, 6 kwietnia 1939
Skończył jajecznicę z trymbulką i zabrał ze stolika „Gazetę Polską”, którą odłożyła Anna. Przerzucał kartki, by na trzeciej stronie znaleźć podkreślenia ołówkiem. Anna zaznaczyła fragmenty tekstu podpisanego przez jakiegoś doktora o inicjałach S.S., który znalazł oryginalny sposób na ochronę polskich rodzin. Autor artykułu Higiena polskiej rasy zachęcał do walki ze zwyrodnieniem polskiego narodu. Padały w nim stwierdzenia powtarzane za Karolem Stojanowskim: „Nie wystarczy mieć po dwoje dzieci, aby naród był silnym narodem. Musi ich być dużo, aby słabe mogły wymierać, aby przy życiu pozostawały dzieci silne i odporne. Natura chce ostrej selekcji. Tylko narody podlegające ostrej selekcji są narodami dzielnemi”.
Zniesmaczony odłożył prasę i podszedł do półki włączyć radio. Zniecierpliwiony czekał, aż lampy się rozgrzeją, a potem przesunął pokrętłem zieloną wskazówkę na Warszawę. Pogłośnił i siadł w fotelu. Komentator podkreślił wyjątkowość historycznej chwili: „Halo, halo, nadajemy ważny komunikat. Dziś minister Józef Beck podpisał w Londynie protokół o dwustronnych gwarancjach polsko-brytyjskich”.