Annę również zaciekawiła audycja. Stanęła przy Jakubie, trzymając za rączkę dokazującego Piotrusia.
„Podpisany dokument zobowiązuje obie strony do udzielenia wzajemnej pomocy militarnej w przypadku agresji” – wyjaśnił spiker. Kiedy przebrzmiały jego słowa, wojskowa orkiestra odegrała hymn państwowy.
Jakub ostentacyjnie wyłączył radio, lecz Anna nie przejęła się tą demonstracją.
– Zapamiętaj, to wielka historyczna chwila, Piotrusiu!
– Bo rząd polski nie ugiął się przed niemieckim ultimatum? – zapytał Jakub.
– Brytyjczycy nie mieli wyjścia – odpowiedziała, nachylając się nad synkiem.
– Jesteśmy jak... – Próbował znaleźć właściwe słowo, lecz Anna była szybsza.
– Jesteśmy i dziękuj za to Bogu! – Wzięła małego na ręce. – Po osiemnastym wszystko musieliśmy sobie wywalczyć. Na zachodzie, wschodzie i południu. Nikt nie dał nam nic za darmo, zwłaszcza tu, we Lwowie.
Nie chciał wdawać się z nią w polityczne dysputy. Wiedział, że i tak jej nie przekona. Kiedy pojawiła się Kasia, Anna demonstracyjnie powiedziała na głos: – Czy tego chcemy, czy nie, Kasiu, musimy być silni.
– Po co tresujesz dzieci?
– Mają żyć, jak ty, panie redaktorze, mrzonkami?
Awantura wisiała na włosku. Na szczęście zegar z kukułką przerwał wymianę zdań, przypominając, że do wieczornej mszy Wieczerzy Pańskiej zostało już tylko pół godziny. Nachmurzeni rozeszli się po pokojach, by się przebrać.
Szybko zapomnieli o sprzeczce. Jakub zamknął furtkę, a kiedy dzieci odeszły kilka metrów przed nich, opowiedział Annie o niebezpiecznym zbiegu z Kulparkowa.
– Niedawno byłem na konferencji prasowej. Policja przekazała nam list gończy za Wiesławem Charewiczem. Gość ma na sumieniu wiele istnień – wyszeptał.
– Jak to się mogło stać? – Spojrzała na niego trwożnie.
– Ogłuszył pielęgniarza, a potem zabrał jego ubranie i się ulotnił.
– Złapali go?
– Na razie nie!
– Boże! I dopiero teraz mi o tym mówisz? – spytała z wyrzutem.
Anna zawołała Piotrusia i Kasię i przez całą drogę trzymała ich za ręce, rozglądając się trwożnie.
Modulowany głos księdza podziałał na niego usypiająco jak mak. Jakub ziewał ukradkiem, a gdy przymknął oczy, przypomniał sobie pewne zdarzenie sprzed roku. Wracał wtedy do Lwowa służbową tatrą. Była czwarta nad ranem. Jesienna mgła ścieliła się na drodze jak dym ze zgaszonego ogniska. Przekroczył rogatkę Sichowską, otworzył okno i wystawił rękę, by nie zasnąć. Brakowało już niecałych stu metrów do domu na Pohulance, gdy obezwładnił go ołowiany sen. Ostatkiem sił zjechał pod grupę klonów, za skrzyżowanie z ulicą Kopcia. Zamknął okno, wyjął kluczyk ze stacyjki i natychmiast zasnął.
Potem wiele razy próbował przypomnieć sobie trasę, jaką przejechał, lecz nie pamiętał drogi ani mijanych wsi i miasteczek. Wszystko zlało mu się w jeden koszmar i nic nie było wiarygodne: ani stacja paliw, w której tankował, ani czarny fiat, który zatrzymał się na moment, by odjechać z piskiem opon, ani stara kobieta w kwiaciastej chustce, z wiklinowym koszem, którą podwiózł na krzyżówkę. To właśnie ona opowiedziała mu, że pod lasem, za stawami rybnymi chłopi ukraińscy zamęczyli polską rodzinę katolicką i podpalili zabudowania.
Kiedy tam dojechał, rozjuszona gawiedź przeszukiwała pogorzelisko. Dwóch policjantów stało w bezpiecznej odległości z przygotowaną do strzału bronią, czekając na wątpliwe posiłki. Zrelacjonowali mu, że pijani oprawcy wrzucili dzieci leśniczego do gnojówki, żonę przepiłowali piłą, a starego rzucili świniom na pożarcie. Stern uchylił okno, wyjął aparat z futerału i szybko pstryknął zdjęcie. Chciał jeszcze zadać parę pytań mundurowym, lecz w jego stronę posypały się przekleństwa i kamienie.
Na dźwięk dzwonów koszmarne wspomnienie prysło jak bańka mydlana. Sternowie podnieśli się z ławek i razem z innymi zaśpiewali Chwałę na wysokości. Kiedy zapadła cisza, przeraźliwie zaklekotały kołatki i Jakub poczuł na plecach dreszcze.
Miękki puch z ptaka, którego niedawno pożarł, przylepił mu się do żółtego dzioba. Próbował go sczyścić szponem. Nakrapiane piórko bujało się jak delikatne skrzydło ważki, łaskocząc go w nozdrza. Rozkosz się skończyła, gdy zza starego lasu nadpłynęła skłębiona chmura. Deszcz smagał go, jakby chciał wypędzić z gniazda. Nie przejął się. Czekał cierpliwie. Rozłożył skrzydła jak namiot i z dumą spoglądał na jaja. Wieczorem wiatr ucichł i oślepiające słońce wysuszyło gniazdo, wtedy poleciał nad rzekę i upolował tłustego zaskrońca, wygrzewającego się na piaskowej łasze. Kiedy wrócił do gniazda, zapadła noc i pokazał się złoty księżyc. Wtedy stało się coś dziwnego: jaja zaczęły drżeć i na skorupkach pojawiły się pęknięcia. Do świtu zakrywał skrzydłami dwa małe ciałka, które nie wiedziały jeszcze, co je czeka.
Piątek, 7 kwietnia 1939
Miniony tydzień zleciał Sternowi jak jeden dzień, a przedświąteczna gorączka ostudziła zapał do pracy. W Wielki Piątek siedział sam w pokoju redakcyjnym, bo Wilga wyjechała w środę do Warszawy, by odwiedzić chorą ciotkę. Do południa nic nadzwyczajnego w redakcji się nie działo. Odebrał kilkanaście telefonów, przeczytał plik depesz, przekartkował stos gazet zabranych z sekretariatu. W ferworze pracy popełnił artykuł o radiofonizacji. Przypomniał, że Lwów jest pierwszym miastem w kraju, w którym na tysiąc mieszkańców zamontowano już sto sześćdziesiąt aparatów radiowych. Wszystko dlatego, że na kilka dni przed Wielkanocą zbrodnia lwowska dyskretnie wycofywała się ze szpalt „Kuriera”, robiąc miejsce dla najobrzydliwszej ze zbrodni – ukrzyżowania Chrystusa. Zgodnie z wolą Mania pojawił się na rozkładówce wywiad z metropolitą lwowskim, dalej opis całunu turyńskiego, potem zajączki, jajeczka i przepisy kulinarne na pierogi z kaszą gryczaną i twarogiem. Była też loteria świąteczna, która przynosiła radosną nowinę pomnażania pieniążków, z czego najbardziej cieszył się księgowy Lea.
W południe Stern zaliczył wyjątkowo spokojne kolegium, na którym naczelny, oglądając w zamyśleniu paznokcie, przekazał im swoje plany na następny tydzień, a na końcu złożył im świąteczne życzenia. Kazia, Badurka, Długi, Lea, Stopka, Andrea i stażysta podziękowali mu serdecznie, czekając z utęsknieniem na fajrant.
Po odprawie wrócił do pokoju i zaczął się pakować. Przypomniał sobie, że ma kupić solone śledzie, gdyż resztę świątecznych zakupów zrobiła Magda. Wieczorem z Anną i dziećmi wybierał się do kościoła. Czekała go spowiedź, po której czuł się zwykle jak zbity pies, a potem droga krzyżowa.
Stern właśnie nakładał kapelusz, gdy drzwi otworzyły się niespodziewanie i do pokoju zajrzała korektorka, Irena Stopka. Jej mina zdradzała, że ma ważną wiadomość do przekazania, lecz z jakiegoś powodu się kryguje.
Stopka (jakby nasłana przez de Brie) podeszła do paprotki i sprawdziła, czy jest podlana. Machinalnie otrzepała palce z ziemi i oznajmiła, że szef ostatnio zmienił się na lepsze i dał jej nadzieję na dalszą pracę, bo zauważył, jak bardzo się stara.
Jakub zaproponował jej kawę, lecz korektorka wymówiła się robotą. W końcu nie wytrzymała i zapytała, czy przyjrzał się dziś Andrei.
– Zawsze mi się podobała – odpowiedział bez zastanowienia, przypominając sobie nieziemskie, wiolonczelowe kształty koleżanki odpowiedzialnej za ogłoszenia.
– Nie o to mi szło. – Korektorka zareagowała mysim śmiechem. Ubrana jak pensjonarka, która przeprasza, że żyje, niemal przezroczystymi palcami obracała nerwowo guzik pod szyją.
– Więc o co? – Jakub nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Stopka wygięła się i pokazała na brzuch.
– Niemożliwe!
– A jednak! Od kilku dni wymiotuje w łazience, mówię panu, będzie z tego jeszcze niezła afera!
– Kto jest szczęśliwym tatusiem?
– Ależ pan ciekawy. Nie było mnie tu i nic nie mówiłam – rzuciła ostrzegawczo i ulotniła się, drobiąc kroki.
Mańkiewicz, nikt inny, tylko Manio, przemknęło mu przez myśl. Nie zazdrościł mu ani go nie ganił. Nie dziwił się też Stopce, zgorzkniałej trzydziestodwuletniej pannie, że chce być sędzią w cudzej sprawie. Wcześnie posiwiała, z pajęczyną kurzych zmarszczek od ciągłego ślęczenia nad tekstami, coraz częściej szukała pocieszenia w alkoholu. Każdy dźwiga swój krzyż, jak umie, pomyślał, zamykając pokój. On też miał swoje problemy. Chorą i nieporadną matkę, starzejącego się ojca i na dodatek ślimaczące się śledztwo ze Szczęściarzem w tle.
Wreszcie był wolny. Powiesił klucz w kantorku, pożegnał Zenona, pozdrowił sprzątaczkę Rozalię, samotną matkę, która utrzymywała trójkę dzieci, i wyszedł na tętniącą życiem ulicę.
W pasażu Mikolascha kupił tuzin tłustych solonych śledzi i skierował się w stronę ulicy Kopernika. Wyszedł na placu Mariackim i gdy czekał na tramwaj, nie wiedzieć dlaczego przypomniał sobie przygotowane przez Andreę ogłoszenie, które ukazało się przedwczoraj w „Kurierze” – „Bliźniaki: dziewczynkę 4-letnią i chłopczyka 4-letniego oddam inteligenckiej rodzinie na własność. Listy kierować do »Sieroty«.