Stern nie zamierzał się z nią dłużej droczyć, bo przypomniał sobie nagle o kimś, kto mógłby mu pomóc w rozwikłaniu zagadki. Ubrał się pośpiesznie i wyszedł, salutując zdziwionej Wildze do kapelusza.
Dochodziła trzecia, gdy wszedł do budynku szpitalnego przy Piekarskiej. Zdążył w ostatniej chwili, bo Mosze Halewi był już spakowany i czekał tylko na wypis. Jego drewniana walizka (podobna do tej, jaką chował Szczęściarz w swojej pracowni) stała w gotowości przy drzwiach. Tym razem luftmensch nie był sam. W ciasnej salce przy parawanie siedział na taborecie jego przyrodni brat Szmul, który przyjechał z Jaworowa. Na oko był starszy od Mosze o kilkanaście lat. Długa siwa broda upodobniała go do świątka. Ubrany był tradycyjnie, w czarny jedwabny chałat przewiązany pasem, a na nogach miał białe pończochy i płytkie trzewiki zapastowane na czarno. Jego głowę ozdabiała biała szydełkowa jarmułka.
Troskliwy Szmul przywiózł bratu świąteczną macę, gdyż wczoraj minął ostatni, siódmy dzień Pesach, wielkiego żydowskiego święta, na pamiątkę przejścia przez Morze Czerwone. Niestety, Halewi nawet jej nie spróbował, bo według wskazówek lekarza mógł spożywać jedynie płyny, przeciery i, co najwyżej, studzieninę cielęcą.
Gdy Mosze usłyszał, że Mykoła Pronobis został zmielony w młynie, podniósł się na poduszce, a na wieść, że Wiktora Żeleźnika zamordowano z zimną krwią w jego własnym gabinecie adwokackim, aż przysiadł na łóżku.
Okaleczony nie był w stanie mówić, więc redaktor, jak poprzednio, podał mu notes i pióro, z prośbą, by pomógł mu rozwikłać zagadkę. Dłuższą chwilę trwało, zanim chory wykonał szkic z objaśnieniami. W notesie pojawiła się rzeczka, las, mgła, góry. Wyrosły też sylwetki żołnierzy. Nieporadnie narysowane i ustawione w polach jak na szachownicy. Legenda ze strzałkami nie pozostawiała wątpliwości: Mykoła Pronobis stał na warcie. Obok niego widać było skulonego żołnierza, przedzierającego się przez gęstwinę krzaków.
– To Pronobis ogłosił alarm? – zapytał Stern. – Czy to on pełnił wartę w dniu, w którym ujęto wojaka wracającego z lewizny?
Mosze przytaknął.
– A ci dwaj żołnierze siedzący za stołem to kto?
„Wiktor Żeleźnik i Sylwester Bal. To jest sąd polowy” – napisał Mosze.
– Przy tej strzałce dopisał pan, że oficerem, który nadzorował egzekucję, był Sylwester Bal? – Stern złapał się za głowę.
„To właśnie on był tym austriackim oficerem, który o świcie zorganizował ten haniebny pokaz” – objaśnił Halewi.
– Znałem go potem z innej strony. Słyszałem, że w latach dwudziestych założył jakąś korporację studencką, z której wkrótce zdefraudował pieniądze. A Franz Kinzel? – Stern obrócił się do chorego.
„Skąd pan zna to nazwisko?” – nagryzmolił Mosze.
– Znalazłem je w zeszycie krawca. To nie przywidzenie! – upierał się Stern, gdy Halewi kręcił głową.
„Franz Kinzel to ten dezerter, którego o świcie powiesili! – nabazgrał chory. – Nie potrzebuje garnituru ktoś, kto leży półtora metra pod ziemią, zawinięty w przeżartą przez robaki pałatkę”.
– Czy Bal byłby zdolny do... Wie pan, o co mi chodzi? Sam pan mówił, że prawie każdy był u niego zadłużony. On wystawiał rachunki, a tym, co się spóźniali, odpłacał po swojemu.
Mosze się zamyślił. W notatniku pojawiło się krótkie zdanie: „Całkiem możliwe, ale jest jeszcze jedna osoba, której pan nie wymienił”.
– Niech pan przestanie bawić się ze mną w kotka i myszkę – wycedził Stern ze złością.
Mosze patrzył cynicznie na redaktora, odwdzięczając mu się za poprzednie upokorzenia.
– Mam zgadywać?
Chory łypnął na niego prawym, zdrowym okiem.
– Charewicz? – rzucił Stern bez zastanowienia.
Zdziwione spojrzenie Halewiego oznaczać mogło tylko jedno – że trafił. „Bal i Charewicz – napisał – przeciwnicy na śmierć i życie”.
– Nie rozumiem? Co łączyło Charewicza z Balem?
Mosze sarknął. W notesie Sterna pojawiło się po dłuższej chwili kilkanaście zdań: „Charewicz był kiedyś przyjacielem Sylwestra Bala. Jego pupilkiem. Razem pili i ściągali od żołnierzy haracz, by grać w cymbergaja. Był lekarzem wojskowym w naszej jednostce i takim samym sk... jak Bal, który wieczorami zamieniał się w aniołka wygrywającego przy ognisku na organkach Stille Nacht. Robił operacje na żywca i pokątnie sprzedawał leki. Popełnił jednak jeszcze jeden niewybaczalny błąd, bo jako jedyny z całej kompanii ujął się za dezerterem. No i Bal znalazł wreszcie pretekst. Bo nie mogło być dwóch równych w jednym oddziale. Oberlejtnant zwołał sąd koleżeński. Zapadł wyrok: śmierć cywilna, wykluczenie. Może to nie jest ważne, lecz Charewicz jest przechrztą. Jego prawdziwe nazwisko to...”.
Mosze szykował się już zdradzić tajemnicę zbiega z Kulparkowa, lecz do salki weszła pielęgniarka z lekarzem, którzy poprosili gościa, by zostawił ich samych z poszkodowanym.
Jakub spacerował wzdłuż korytarza, zastanawiając się nad sprawą. Halewi wiedział o wszystkich, lecz z jakiegoś powodu zachował tę wiedzę dla siebie. To on odnotował wyrok na dezerterze, bo był pisarzem kompanijnym. Bal, Charewicz, Żeleźnik, Pronobis i tajemniczy Kinzel, przy którym brakowało objaśnień. Zapomniany epizod wojenny sprzed ćwierć wieku wciąż dawał o sobie znać.
Kiedy robił kolejny nawrót wzdłuż zielonej lamperii, minęli go lekarz i pielęgniarka.
– Ci policjanci z dochodzeniówki myślą, że wszystko im wolno – usłyszał kąśliwą uwagę pielęgniarki.
– Mówiłem sto razy, siostro, żeby ich bez mej zgody nie wpuszczać!
Stern uśmiechnął się pod nosem. Wkrótce na korytarzu pojawił się Szmul z walizką. Obok niego stał zmizerowany, zgarbiony Halewi. Szmul przyłożył palec do ust.
– Bardzo proszę pana Sterna, by nie zadawał więcej pytań. Pan nie jesteś rodzina, żeby wtrącać się w nasze sprawy.
Mosze schodził powoli po schodach, trzymając się poręczy. Zatrzymywał się i głośno oddychał przez nos. Przy dyżurce jego brat przystanął i niespodziewanie wyjął z kieszeni chałata siwą, zaklejoną kopertę.
– To dla pana, panie Stern. Mosze żegna pana grzecznie. Proszę już go więcej nie nachodzić.
Pożegnali się szybkimi uściskami rąk, a potem bracia wsiedli do czekającej dorożki i odjechali, jakby uciekali z zadżumionego miasta.
Jakub przysiadł na ławce i niecierpliwie rozdarł brzeg koperty. Wyjął złożoną na pół kartkę.
„Przepraszam, panie Stern, że Pana okłamałem – przeczytał. – Dopiero teraz wiem, że mogłem Panu zaufać. Jutro rano wyjeżdżam z bratem do Jaworowa, bo tu nie miałbym już życia. Proszę pójść na Zieloną. W suterenie przy fotografie Lesickim mieszka Sara Berger, moja przyszywana ciotka, i jej mąż Chaim. Niech Pan im pokaże tę kartkę, a przekona się Pan, że Lea jest cała i zdrowa.
PS Zdjęcia Lei zrobił L. dla B., a ten go za to szantażował. To była ostatnia rolka, której L. nie zdążył wywołać. Ja byłem tylko pośrednikiem i dość już za to odpokutowałem”.
Środa, 12 kwietnia 1939
Rano poszedł do naczelnego.
– Nie żyją: Lille, Pronobis i Żeleźnik. To nie może być zbieg okoliczności. Wszyscy byli w austriackim wojsku, w jednym pułku, w tej samej kompanii. Teraz kolej na...
– Służyli w austriackim wojsku? A cóż to, Kuba, za rewelacja? Przed czternastym prawie wszyscy młodzi mężczyźni we Lwowie nosili austriackie mundury! Proszę cię o prawdziwe dowody! – perorował Mańkiewicz. – Samobójstwo alkoholika, nieszczęśliwy wypadek, w końcu zabójstwo w afekcie, bo takie dotarły do mnie plotki. Każda ze spraw toczy się swoim biegiem i nie ma z pozostałymi związku.
– Byłem wczoraj u Halewiego. Tu są jego notatki, wszystko jest jasne, czego chcesz więcej?