– Jak...
– Jak uciekł? – Wawdysz spojrzał surowo. – Nawet pan by się nabrał, panie redaktorze. Ulepił z czarnego chleba fenomenalną replikę browninga i sterroryzował tym pielęgniarza. Facet grzecznie podniósł rączki, no i wtedy dostał solidnego kopa w jaja. Nasz zbieg przebrał się w jego ubranie i niezatrzymywany wyszedł z oddziału. Po drodze zajrzał do magazynu medycznego i wyniósł torbę z narzędziami chirurgicznymi. Odwiedził jeszcze warsztat obsługi technicznej. Ukradł inżynierowi Szwedowi ubranie i motocykl. Krew i cierpienie nie są dla niego przeszkodą, lecz jeszcze silniej motywują do zbrodniczego finału. Kiedy zbudzi się w nim bestia, lepiej, panie Jakubie, zejść mu z drogi.
Jakub wstał i podziękował doktorowi za wyjaśnienia. Zabrał z biurka receptę i schował ją do portfela. Wawdysz śledził za nim wzrokiem.
– Gdyby pan go spotkał, proszę go ode mnie pozdrowić – zakończył.
– Kogo?
– Rzecz jasna Charewicza.
Rozmowa wprawiła go w dziwny niepokój. Zbiegł z ganku na szutrową alejkę, minął dwie ozdobne kamienne kule, lecz nie uszedł pięciu kroków, gdy ktoś zawołał go po nazwisku.
Obrócił się. Przed nim stał wysoki, żylasty pielęgniarz, ten sam, którego widział przed rokiem, w czasie odwiedzin u matki.
– Wiem o czymś, co może się panu redaktorowi przydać – rzucił, odciągając go za dorożkę, jakby się bał, że ktoś może zobaczyć ich razem.
Stern nadstawił uszu.
– Domyślam się, kto podrobił pieczątkę doktora Wawdysza na przepustce, a może nawet pomógł mu uciec – dodał.
Gdy pielęgniarz opisał mu wygląd mężczyzny, redaktor zaniemówił.
– Mówi pan, że był chudy i na lewym oku miał bielmo.
– Nie zapomina się takich kreatur. Żyd gapił się na mnie tym zdrowym, świdrującym okiem, jakby szydził.
Portret pasował, wypisz wymaluj, do Mosze Halewiego.
– Nie myli się pan?
– Skąd. W czasie pobytu Charewicza na oddziale nikt prócz tej łazęgi nie odwiedzał go. Tu chorzy latami oglądają siebie albo ściany. Rodziny dawno się ich wyrzekły.
– Dlaczego pan mi o tym mówi? – zapytał Jakub, obserwując zatroskaną twarz sanitariusza.
– Kiedy przyszła policja, zrobili ze mnie kozła ofiarnego. Powiedzieli, że byłem z nim w zmowie. Zabrali mi premię i obniżyli pobory. Pułowica niedawno straciła pracę w gilzach, a do wykarmienia cztery głodne gęby. Proszę, niech mi pan, panie redaktorze, pomoże.
Stern obiecał zająć się sprawą i podziękował pielęgniarzowi za cenną informację. Kiedy wracał do miasta dorożką, jeszcze długo czuł uścisk monstrualnej, żylastej dłoni.
Wilga zatrzymała się na Zielonej, obok atelier fotograficznego, którego witrynę zdobiły zdjęcia mężczyzn i kobiet w gustownych kapeluszach. Wyjęła z torebki list Halewiego i jeszcze raz przebiegła go wzrokiem. Policzyła w myśli do trzech, a potem zeszła po zdeptanych schodkach do sutereny i zapukała do drzwi obłażących z farby. Kiedy się zastanawiała, czy nie lepiej by było, gdyby to Stern stał na jej miejscu, drzwi się otworzyły i pokazała się w nich ruda kobieta z tłuczkiem do mięsa w dłoni.
– Pani Sara Berger?
– A bo co?
– Miło mi panią poznać – zaczęła. – Przychodzę od Mosze Halewiego.
– Nie znam żadnego Mosze Halewiego – odparowała bezczelnie ruda.
– Jest pani jego ciotką – wyrwało się Wildze.
– Dobrze wiem, czyją jestem ciotką, ale akurat tego bękarta nie pamiętam! – stwierdziła, przekładając tłuczek z ręki do ręki.
Za plecami kobiety pokazała się rozczochrana męska głowa.
– Gada, że od Halewiego – powiedziała cicho, nie obracając się.
– Może kwatery szuka? – zapytał mężczyzna, z zacięciem dłubiąc w wielkim jak kartofel nosie.
De Brie stała niezdecydowana, zastanawiając się, jak zakończyć niefortunnie rozpoczętą rozmowę.
– Chciałam przekazać pozdrowienia Lei.
Na dźwięk imienia dziewczynki mężczyzna odsunął kobietę na bok, robiąc niespodziewanie przejście.
Wilga zawahała się, to wystarczyło, by mężczyzna stanął za jej plecami.
– Niech wejdzi – rzuciła krótko gospodyni, wykrzywiając usta w sztucznym uśmiechu. – Syrdeczni zapraszamy.
– Nie widzi, że muchy lecą? – usłyszała słowa zachęty gospodarza.
– Boi się czego? – Oczy kobiety poruszyły się nerwowo za grubymi, napuchniętymi powiekami.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, ledwie tylko weszła za próg. Wilga ujrzała przed sobą jednoizbową ciemną norę, wypełnioną bambetlami, z niezasłanym żelaznym łóżkiem, na które padało blade światło z małego umieszczonego pod sufitem okienka.
– Niech siada. – Mężczyzna nie był już taki uprzejmy i pchnął ją na taboret. – I niech mówi od początku, kto ją nasłał. Tylko niech, kurwa, nie kręci!
Wilga przedstawiła się, powiedziała, że pracuje w „Kurierze”, i wyjęła z torebki kartkę, którą dał jej Stern. Kobieta wyrwała ją i podała mężczyźnie. „W suterenie mieszka Sara Berger – dukał, podsuwając list pod okno – moja przyszywana ciotka, i jej mąż Chaim.
Niech Pan im pokaże tę kartkę, a przekona się, że Lea jest cała i zdrowa”.
– Coś tu, Sara, śmierdzi! – powiedział mężczyzna i strzyknął nerwowo przez zęby.
– Ale co?
– Gówno! Tu jest napisane: pan, a nie pani!
– To kartka od pana Halewiego – próbowała wyjaśnić de Brie. – Dostałam ją od...
– Zamknij ryja! – ryknął gospodarz niespodziewanie.
– I co teraz mamy z nią zrobić? – zapytała niewiasta, drapiąc się pod wielkimi piersiami.
– Rób, co chcesz.
– Ja? Dlaczego ja?
– A czemu, kurwa, ja? – wrzasnął i schował kartkę do kieszeni. – Co, mam urąbać łeb tej klępie?
– Małej nie ma. To ty dałeś ją elegantowi. Tobi, ni mnie, zapłacił.
– Bałakał, że przyszedł od Halewiego, tak samo jak ona.
– Pani Berger... – zaczęła nieśmiało Wilga.
– Stul pysk, pani ładna, bo nie wytrzymam – rozdarło się babsko, podnosząc rękę z tłuczkiem.
Oboje poszli w kąt i cicho naradzali się przy wieszaku. Coś ustalili i stary gdzieś się ulotnił. Bergerowa zamknęła szybko drzwi na klucz i włożyła go do kieszonki fartucha, klepiąc się wymownie po wydętym brzuchu. Wilga skuliła się, obserwując stojącą w drzwiach rozkraczoną strażniczkę. Jej lewe oko drgało nerwowo i starała się przytrzymać je dłonią, choć bez skutku. Oceniła, że w starciu z uzbrojonym kobietonem nie ma najmniejszych szans.
Czas dłużył się niemiłosiernie. Co kilkanaście minut niewidoczną ulicą przetaczał się z hukiem tramwaj i wtedy stare meble trzeszczały, a stojące na półkach naczynia podrygiwały wściekle, jakby miały zwalić się zaraz na brudną podłogę.
De Brie zmrużyła oczy. Dzień dał się jej już we znaki. Bolały ją plecy, lecz nie odważyła się wstać. Przez niemal dwie godziny, zanim stary wrócił, wdychała kwaśny zapach spoconego babska. Nie zauważyła innego łóżka prócz barłogu. Zastanawiała się, gdzie spała dziewczynka. Czyżby między wydętym brzuchem gospodyni i rozleniwionym cielskiem jej męża? Czy mogła wychodzić na dwór? A może tak samo siedziała na stołku, nie mając odwagi się poruszyć.
Bergerowa tymczasem otworzyła kredens i zaaplikowała sobie trzy kieliszki nalewki z rzędu, gwiżdżąc po każdym z zadowolenia. Podochocona wyjęła z kamionkowego garnka zamarynowany antrykot. Potem naostrzyła nóż i pocięła mięso na cienkie plastry, patrząc kątem oka na przebrzydłą więźniarkę, jakby chciała jej poderżnąć gardło. Następnie rozpaliła ogień pod kuchnią i zaczęła smażyć plastry na patelni. Dosypała wiórków cebuli, doprawiała je solą, pieprzem, czosnkiem i spróbowała potrawy widelcem. Wkrótce w pomieszczeniu rozniósł się tłusty, gęsty zapach.