Выбрать главу

Gospodyni była wściekła na redaktorkę i coraz to posyłała pod jej adresem wiązankę jobów. Wilga nie pozostawała jej dłużna. Zaciskając z wściekłości zęby, powtarzała w myślach ulubione przekleństwo kierowcy ojca, które zapamiętała z dzieciństwa: salope surgelee!

Z czterech nazwisk rozszyfrowanych przez Mola został jeszcze Franz Kinzel. Halewi napisał o nim, że został wymazany z pamięci raz na zawsze. Żartował, że nie potrzebuje garnituru ktoś, kto leży półtora metra pod ziemią, zawinięty w przeżartą przez robaki pałatkę.

Kim był tajemniczy klient? A może jego nazwisko brzmiało inaczej? Jak?

W zeszycie Lillego brak było również jego adresu. Czyżby przeoczenie? – zastanawiał się – a może...

Szczęściarz znał go z całej czwórki najlepiej, więc nie potrzebował żadnych danych? Kluczem do ostatecznego wyjaśnienia zagadki mógł być Sylwester Bal, oczywiście, gdyby wcześniejsze założenie traktować serio. Kto polecił krawca Kinzlowi? Przecież według Hillela Szczęściarz szył tylko z polecenia.

Od stawianych pytań mogła rozboleć głowa. Postanowił jeszcze tego samego dnia po południu wykorzystać informację przekazaną przez Mosze i zejść do podziemi.

Chaim Berger wrócił po dwóch godzinach na miękkich nogach. Baba przywitała go od progu wiązanką, a gdy się nagardłowała, nadstawiła uszu, spoglądając szyderczo na przerażoną Wilgę.

– Czerkieski gada, że to ona, i żeby ją przeprosić – ruszył do patelni i bez pytania wziął do ręki usmażony kawałek mięcha.

– Niech chuj sam przeprasza – warknęło babsko, grożąc mu palcem.

– Mówił, że będzi wielka awantura i lepij ją puścić.

De Brie nie czekała na finał małżeńskiej pogawędki. Kiedy Chaim raczył się chabaniną, wstała i niezatrzymywana wyszła, słysząc za plecami pomstowania babsztyla. Nic nie jest takim, jakim się wydaje, przypomniała sobie ulubioną maksymę Sterna, idąc szybkim krokiem na stancję.

Skąd brodacz znał Czerkieskiego i kim był tajemniczy mężczyzna, nazywany „elegantem”? Co się stało z Leą? Nie chciała się nawet domyślać, w czyje ręce mogła trafić.

Weszła w Oficerską, w której mgła ścieliła się przy gruncie jak gaz bojowy. Minęła młodziutką kurwę w obcisłej kiecce, palącą zachłannie papierosa niedaleko wejścia do restauracji. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna uśmiechnęła się wymownie do Wilgi.

Nie odwzajemniła tego uśmiechu, lecz przeszła na drugą stronę, dzwoniąc obcasami o bruk. Latarnie dawały słabe oświetlenie, zaniepokojona rozglądała się czujnie wokół. Gdy mijała ukraińską bursę (w której niedawno gościła delegacja młodzieży niemieckiej Hitlerjugend), usłyszała przez uchylone okno napastliwy, chamski głos. Ktoś słuchał w radiu przemówienia Adolfa Hitlera. Goniło ją trzykrotne Sieg Heil, więc przyśpieszyła kroku i pomyślała o nienakarmionej kotce.

W tym samym czasie Jakub Stern przeciął Rynek, pokonał Ruską i znalazł się na stopniach kościoła pod dumnym napisem: Soli Deo Honor et Gloria. Zajrzał do środka. Śpiew wiernych urwał się dokładnie w tym momencie, jakby właśnie on przeszkodził w mszy świętej. Ksiądz wszedł na ambonę ozdobioną złotym aniołem i odkaszlnął: „Powiadają, że Bóg umarł. Powtarzają to hasło rozmaitej maści ateusze. Wsłuchują się w głosy ze Wschodu, gdzie rządy przejął wąsaty szatan spod znaku sierpa i młota...”.

Jakub przeżegnał się i wycofał na palcach do wyjścia. Potem ruszył do narożnego budynku przy Ormiańskiej pod numerem 36, stosując się ściśle do instrukcji Halewiego.

Otworzył ciężkie stalowe drzwi pomalowane na zielono i wszedł do klatki schodowej. Minął drewniane schody prowadzące na górę i znalazł wnękę, za którą znajdowały się jeszcze jedne stalowe drzwi z zardzewiałą gałką żeliwną. Przekręcił ją i naparł z całych sił. Masywna ściana z metalu poddała się ze skrzypieniem. Teraz nie było już odwrotu.

Słyszał o tych podziemiach, ale dotąd nigdy ich nie oglądał. Rozpościerały się pod kościołem i klasztorem Dominikanów, ulokowanym na planie starej warowni Daniłowicza. Krążyły o nich nieprawdopodobne opowieści. Okryły się złą sławą po tym, gdy jeden z niedoświadczonych poszukiwaczy skarbów (wyposażony w lampę naftową, zaopatrzony w suchary i butelkę wina w plecaku) zabłądził w nich. Jego obgryzione przez szczury ciało i stłuczoną butelkę znalazł po roku taki sam jak on amator wrażeń. Mówiono, że istnieje drugi, a nawet trzeci poziom lochów, lecz nikt tego nie sprawdził.

Schodził po wąskich i stromych schodach w mroczną czeluść, rozświetlaną migoczącym światełkiem, jaki dawała świeca w lichtarzu przymocowanym przez kogoś do ściany. Przeciąg niebezpiecznie przechylał płomień, więc posuwał się ostrożnie po nierównej kamiennej posadzce, by go nie zgasić. Wkrótce światełko znikło i wokół zapanowała ciemność. Posadzka obniżała się wyraźnie i Stern oparł się o ścianę, by nie stracić równowagi. Pod palcami miał zimny, chropowaty kamień. Przeszedł po omacku kilkadziesiąt kroków, dotarł za zakręt i trafił na kolejne schody. Zastanawiał się, czy nie przyświecić sobie zapalniczką. Właśnie sięgał do kieszeni po wysłużonego ronsona, gdy nagle poraził go blask latarki. Stanął jak wryty. Po kilku sekundach, gdy oczy przywykły do światła, dostrzegł postawnego mężczyznę w habicie, z twarzą zasłoniętą kapturem.

– Hasło? – zapytał nieznajomy groźnie.

– Fares – odpowiedział Jakub, starając się, by przekazane mu przez Halewiego słowo zabrzmiało tak, jakby wypowiadał je dziesiątki razy.

Mężczyzna odchrząknął i skierował światło latarki w stronę nowego korytarza.

Stern udał się we wskazanym kierunku. Po przejściu kilkunastu metrów natknął się na makabryczną przeszkodę: trumnę, z której wystawała zasuszona ręka ludzka. Ostrożnie zrobił nad nią krok i dotarł do kolejnej wnęki, zwieńczonej łukowym sklepieniem. Tu zapalił zapalniczkę i schylił się instynktownie. Pod sufitem wisiało kilka nietoperzy, wciśniętych między stare cegły. I wtedy naszła go niepokojąca myśl, że nie pamięta już drogi powrotnej i że sam, bez pomocy przewodnika w kapturze, nie wróci na powierzchnię. Zastanawiał się, ile jeszcze czeka go korytarzy, gdy dostrzegł drewniane drzwi i szparę, przez którą sączyło się blade światło.

Otworzył je i zaniemówił. Przyglądał się dywanom i połyskującym stołom, nad którymi zwisały nisko lampy naftowe. I nie były to stoły do bilardu ani karciane stoliki pokryte suknem, przy których stałyby wygodne fotele lub krzesła, lecz wykonane z mahoniu, połyskujące srebrnymi okuciami stoły do gry w cymbergaja! Na szklanym blacie opartym na trójnogu leżała księga w skórzanej oprawie – Wielka księga cymbergaja.

Kiedy przewrócił jej stronę tytułową, podszedł najprawdziwszy Murzyn w liberii. Podał Sternowi kieliszek szampana i odszedł. Gdy Jakub wypił orzeźwiający musujący napój, pojawił się przed nim człowiek w masce kota i znowu podał mu coś do picia. To coś przypominało smakiem cierpkie, mocne wino. Już po krótkiej chwili Stern był pijany i kręciło mu się w głowie. Siadł dla odpoczynku na wyfroterowanym stole i wyjął z kieszeni drobne, zamierzając grać. Pomieszały mu się strony świata. Nie wiedział, gdzie jest wyjście ani wejście. Ostatkiem woli ruszył na poszukiwania, trzymając się ściany.

– Taka próba może zakończyć się dla ciebie katastrofą – usłyszał impertynencki głos za plecami.

Obrócił się i wtedy ktoś go popchnął. Z wykręconą ręką trafił do jakiejś nory, gdzie zdarto z niego ubranie i narzucono nań szlafrok. Drzwiczki zatrzasnęły się za nim. Był w drucianej klatce.

– Za chwilę przejdziesz sprawdzian, Stern – poinstruował go ten sam głos z boku. – Jeśli go zaliczysz, być może będziesz wolny.