Zostawił na stole pięć złotych i zniknął z chytrym uśmieszkiem na ustach. Jakub czekał na tę chwilę. Wślizgnął się do toalety, jakby go piliło. Zamknął drzwi na haczyk i przez kilka minut z zadowoleniem oddawał się niszczeniu wykonanej przez oberlejtnanta Bala dokumentacji. Na koniec oddał mocz do blaszanej rynny, wczytując się w filozoficzne zdanie wydrapane przez kogoś na pobielonej ścianie: „Twój los w twoich rękach”.
Stern nie zamierzał spowiadać się nikomu z feralnej wyprawy do podziemnej szulerni, przynajmniej na razie. Wysłuchał za to opowieści Wilgi o wizycie u Bergerów.
– Nie chcieli zdradzić ci szczegółów? – zdziwił się. – Pokazałaś im list Halewiego?
– Pokazałam, ale chyba nie przypadłam im do gustu. Lei u nich nie ma.
– Więc gdzie jest?
– Zabrał ją jakiś „elegant”.
– Co za elegant?
– Może on? – De Brie rzuciła na biurko list gończy za Charewiczem. – Nie mogę już na tę przeklętą gębę patrzeć! Od kilku dni kręcimy się w kółko. Nie uważasz, że ciut za długo?
– Sugerujesz, że siedzę z założonymi rękami? – Wstał wzburzony.
– Opętało cię czy co? – Uderzyła pięścią w biurko, aż zadudniło.
Awantura wisiała na włosku. Jakub wydusił z siebie przepraszam, a potem na spokojnie zdał relację ze swej wyprawy do Kulparkowa.
– Rozmawiałem z doktorem Wawdyszem. Opisał Charewicza jako maszynę do zabijania. Ukradł motocykl i narzędzia chirurgiczne i może hulać po mieście do woli. Dowiedziałem się też czegoś ciekawszego od pielęgniarza. Podejrzewa, że ktoś pomógł mu w ucieczce.
– Kto? – spytała, porządkując nerwowo papiery na biurku.
– Ktoś, kto go odwiedzał i potrafi podrobić przepustkę.
– Kto? – powtórzyła z naciskiem.
– Halewi.
– Nie wierzę!
– Ja też nie! W poniedziałek rozmawiałem z nim w szpitalu i nic nie wskazywało, że maczał w tym geszefcie palce.
– Konferencja prasowa to blef?
– Zasłona dymna. Jakiś ważny interes mógł sprawić, że po mieście plącze się dziś niebezpieczny świr.
– Bardzo śmiała i niebezpieczna teza! – Wilga gwizdnęła z przejęciem. – Trudno będzie ci ją udowodnić!
– Policja kręci się jak pies za własnym ogonem. Podejrzane samobójstwo Szczęściarza, śmiertelny wypadek Pronobisa i brutalne zabójstwo adwokata Żeleźnika. Te wydarzenia coś ze sobą łączy. Halewi jest żywym dowodem, że stoi za tym Sylwester Bal, który siedzi teraz u Zięby na dołku. Załóżmy, że Mosze naprawdę był w Kulparkowie i pomógł Charewiczowi w ucieczce. Nie wiem jeszcze dlaczego, ale wiem, że miejska z wojewódzką wściekle ze sobą rywalizują.
– A ty?
– Co ja?
– Rywalizujesz ze mną?
– Nie opowiadaj głupstw! – Podniósł list gończy i przyszpilił go do wiszącej na ścianie tablicy. – Charewicz, zacznijmy jeszcze raz od niego! – Strzelił palcami w wytrzeszczoną facjatę. Sprawdźmy, czy jeden sadysta na motocyklu może sterroryzować Lwów.
– Wiem, że dałam ogromną plamę, i mi nie wierzysz. Teraz ty masz swoje śledztwo, a ja swoje.
Stern czekał na ten moment.
– Pomogę ci – zaczął, unikając jej wzroku. – Sprawa „aniołków” może wiązać się z domem Pod Księżycem. Mam pewien ryzykowny plan i proszę cię grzecznie, byś mi w nim jutro wieczorem pomogła.
Piątek, 14 kwietnia 1939
Po wrednym kolegium wciąż miał w uszach słowa Mańkiewicza, by przestać bujać w obłokach i wreszcie zejść na ziemię. „Ważne jest to, co ludzie mówią na mieście. O czym gadają w knajpach i w konfesjonałach. Co rozdrapują w domach, gdy dzieci poszły spać. O czym szepczą w tramwajach, w bramach, na bazarach. Musimy wsłuchiwać się w ten dialog, bo inaczej zginiemy!”.
Manio miał rację, najważniejsze w ich pracy były kontakty. Idealnym źródłem wiadomości, którego nie wymienił, byli emerytowani dziennikarze. Pozornie wypaleni, lecz wciąż niesieni jakąś szaloną misją naprawiania świata. Stern nigdy ich nie lekceważył. Cierpliwie przesiewał na swoim sicie dostarczony przez nich urobek. Często leżały na nim zwykłe śmieci, lecz czasem błysnął prawdziwy samorodek.
Stern miał w swoim notatniku kilkadziesiąt nazwisk, telefonów i adresów. Niektóre wykreślił, a przy innych postawił już dawno krzyżyk. Na trzeciej stronie jego encyklopedii widniał adres i telefon redaktora Erwina Szarkowskiego, tego samego, o którym wspominał mu wczoraj Czerkieski. Ów wysoki, zgarbiony starzec widywany był we Lwowie w szykownym ubraniu, z nieodłączną fajką w ustach i trzcinową laseczką ze srebrnym okuciem. Podobno nieźle malował, był kolekcjonerem starych map, ale przede wszystkim emerytowanym dziennikarzem śledczym, niedościgłym wzorem, przed którym drżał kiedyś światek przestępczy i któremu kłaniała się policja.
Dochodziła jedenasta, gdy Jakub podniósł słuchawkę i wykręcił jego numer. Po drugiej stronie prawie natychmiast odezwał się chrapliwy głos, jakby jego właściciel tylko czekał na tę okazję. Stern złożył mu spóźnione życzenia świąteczne, lecz starzec poprosił w dobitnych słowach, żeby od razu przeszedł do rzeczy.
– Tak, znam doskonale temat, który pana interesuje. Proszę do mnie zajść, redaktorze, myślę, że będę mógł panu pomóc – usłyszał.
– Kiedy?
– Zaraz, przecież nie dzwoni pan ot tak, z Bożym posłaniem – zakończył bezdyskusyjnie.
Stern pełen sprzecznych myśli odłożył słuchawkę.
Erwin Szarkowski był lwowiakiem z dziada pradziada. Mieszkał przy Łyczakowskiej, która dorobiła się legendy i stała się kwintesencją miasta, położonego, jak Rzym, na siedmiu wzgórzach.
Niewielkie mieszkanie Szarkowskiego, w którym Jakub był dwa razy (w dwupiętrowym domu tuż przy przystanku tramwajowym za placem św. Antoniego) zastawione było od podłogi po sufit książkami, zawieszone starymi mapami i udekorowane bibelotami niczym muzeum. Szarkowski, ze względu na nieobliczalne zachowanie w przeszłości zwany w dziennikarskim światku Mazepą, niedawno pochował żonę, a dwójka dzieci wyjechała do Ameryki, więc nudził się sam jak mops.
Jakub wszedł do klatki schodowej i z bijącym sercem zapukał pod trójkę. Ilekroć widział starego dziennikarza, zawsze czuł się przy nim jak terminator u szewca. Tak było i tym razem. Kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich Szarkowski z fajką w zębach, ubrany elegancko do wyjścia, Stern zapomniał języka w gębie i próbował się uśmiechnąć.
– Witam pana, panie redaktorze Stern! Już prawie rok nie odzywał się pan, a teraz brakuje czasu, prawda?
Stern przytaknął.
– Proszę za mną, porozmawiamy po drodze.
– Gdzie idziemy?
– Wkrótce się pan dowie! – rzucił z tajemniczym uśmiechem. – Jest pan niedowiarkiem jak ja kiedyś. Co przekonuje niedowiarka?
– Fakty!
– Wyłącznie fakty! – zaskrzeczał zadowolony Szarkowski.
Minęli ulicę Głowińskiego i szli w kierunku św. Piotra, okrążając klinikę. Rozmawiali o polityce, o sporcie, o kursach walut i o śmiałych inwestycjach lwowskich, jakby temat, o którym wspomniał przez telefon Stern, nie istniał. Jakub pomyślał nawet w pewnym momencie, że stary specjalnie wykorzystuje jego obecność, by snuć swoje dywagacje.
Zostawili za sobą kościół Zmartwychwstania Pana Jezusa, ze strzelistą narożną wieżą, a gdy przechodzili obok posesji dwudziestej dziewiątej, Szarkowski niespodziewanie zatrzymał się przy kulistej akacji.
– To tu. Kiedy wejdziemy, bardzo proszę się nie odzywać – szepnął do Sterna i nacisnął dzwonek przy bramie wjazdowej, nad którą wisiał balkon, podparty trzema rzeźbionymi wspornikami.
Bramę otworzył cieć o posturze niedźwiedzia, z nachmurzoną miną. Widocznie rozpoznał gościa, bo natychmiast zdjął czapkę i nisko się ukłonił.