Jakub się zawahał. Korciło go, by powiedzieć Leskiemu, żeby się wreszcie odpieprzył, lecz rzucił tylko, że rozważy jego propozycję, i ruszył za Popielskim, który nagle zniknął mu z oczu. W ostatniej chwili dostrzegł masywnego rudzielca, wchodzącego do trzypiętrowego budynku przy Akademickiej, przy którym stało drewniane rusztowanie. Zdesperowany, narażając się na uderzenia pałek, przedarł się przez policyjną obstawę.
Gdy znany kształt pojawił się w pełnym śluzu, zakrwawionym otworze, mężczyzna oderwał wzrok od krzaka bzu i wolno, prawie pieszczotliwie przesunął dłoń z narzędziem wzdłuż wewnętrznej strony kobiecego uda. W jego głowie kolejny raz pojawił się obraz ogromnego orła w starym ogrodzie zoologicznym w Schönbrunn. Majestatyczny ptak z nastroszonymi piórami, patrząc na niego, przestępował z nogi na nogę.
Wspomnienie odleciało. Skurcz spiął ciało kobiety i gołe stopy przywiązane bandażem do żelaznych prętów łóżka zaczęły nierytmiczny taniec. Wtedy wyjął z kieszeni buteleczkę z przezroczystą cieczą. Złożył poczwórnie lnianą szmatkę. Usunął zębami korek i wlał na materiał połowę zawartości. Uśmiechnął się przepraszająco i przytknął dziewczynie do ust i nosa nasączoną materię. Miał kilka minut dla siebie.
Zamyślił się. Znowu widział orła. Ilekroć stawał się wykonawcą nieodwołalnej decyzji, która kończyła proces życiowy, wielki ptak stawał przed nim, rozpościerając skrzydła. Tak jak orzeł był akuszerem śmierci, która przytula do swej piersi zbyteczne życie, pozwalając naiwnym przez krótką chwilę się wypłakać. On tylko skracał ból, dając ostateczne wybawienie.
Doskonale znał scenariusz. Za chwilę narzędzie oświetlone światłem lampy naftowej zagłębi się w małej główce. Ostry hak powędruje przez mózg aż do trzewi. To nie on, to tylko orzeł pochwyci szponiastym dziobem zagubiony, niepotrzebny płód i zdecydowanym ruchem pośle na ziemię z oświetlonego słońcem gniazda.
Stern stał w połowie schodów między pierwszym i drugim piętrem. Wyżej przy drzwiach oznaczonych piątką czaił się Popielski z petem w ustach, a obok niego zamarł ryży wywiadowca z ciężkim żelaznym młotem, „pożyczonym” od ekipy murarskiej.
Komisarz uśmiechnął się cynicznie do dziennikarza, nie odpowiadając na pozdrowienia. Zaciągnął się dymem, rzucił niedopałek pod nogi i efektownie przydeptał go podzelowanym butem. Był pewny, że nie jest to zwykły zbieg okoliczności, i zachodził w głowę, jaka policyjna menda doniosła redaktorowi o jego wyprawie. Nie zdecydował się jednak pogonić intruza, choć powinien. Może przypominał sobie zimne marcowe piwo, a może schłodzoną wódę, którą lał pod wierzch do szklanek w hotelu Rubena Tannenbauma, poszukując zboczeńca popełniającego ohydy z małymi dziewczynkami? Stern pomógł mu, co jeszcze nie oznaczało, że teraz on mu pomoże.
Sekundy wlokły się jak godziny. Komisarz precyzyjnym ruchem paznokcia wydłubał tytoniowy wiórek spomiędzy zębów i roztarł go dokładnie między palcami. Rozprowadził tę maź po beżowej lamperii, tuż przy bakelitowym przycisku dzwonka.
Uśmierzona chloroformem kobieta leżała na łóżku, czekając na zabieg. Jej równy oddech i gładka skóra na twarzy zdawały się dowodzić, że to, co za chwilę się stanie, będzie jedynie formalnością. Zgodziła się. Dość gadania, nadszedł czas na czyny. Planowa selekcja, w jakiej bierze udział, jest zgodna z naturalnym prawem, którym rządzi się przyroda. Zwycięża silniejszy, a słabszy nieubłaganie musi odejść.
Mężczyzna uniósł dłoń z ostrym zakrzywionym narzędziem. Przymierzył się i, nie wiadomo dlaczego, kołysząc się na boki, ruszył w stronę rozchylonych ud. I wtedy w jego uszach zabrzmiały złowieszcze słowa Jacopone da Todiego: Flammis ne urar succensus i przejmujące dźwięki skrzypiec z sekwencji Stabat Mater. Zdawało mu się nawet, że zza zamkniętych drzwi dociera wibrujący śpiew ubranych na czarno kobiet: Per te, Virgo, sim defensus in die iudicii.
Popielski nacisnął przycisk dzwonka u drzwi.
– Res ad triarios venit – wyszeptał z jakimś dziwnym uśmieszkiem i zadzwonił ponownie, lecz zdecydowanie dłużej. Odpowiedziała mu grobowa cisza. Komisarz teatralnym gestem odsłonił przegub dłoni i niczym sędzia na ringu zaczął szybko zaginać grube palce, kierując owłosioną pięść pod nos wpatrującego się weń rudzielca.
Był przygotowany na cios, tak jak orzeł, który spada z góry na ofiarę. Schwycił butlę z naftą stojącą na politurowanej komodzie i wyrwał zębami korek. Potem chlusnął na wełniany bieżnik na korytarzu, obficie od ściany do ściany. Polał także boazerię, aż nafta spłynęła mu pod nogi. Rzucił kątem oka na kryształowe lustro, które małpowało jego ruchy: elegancki mężczyzna oparty niedbale o framugę wyjął z kieszeni zapałki i, nie śpiesząc się, potarł łebkiem o draskę. Kiedy wesoły ognik narodził się na końcu drewienka, uśmiechnął się do siebie, spoglądając na drzwi. Odliczał w myśli sekundy. Czekał, wdychając drażniący zapach.
Rudzielec uniósł ciężkie stalowe narzędzie, a potem z piekielną siłą uderzył w zamek blokujący drzwi. Potworny huk przetoczył się po klatce schodowej od dachu aż po parter. Posypały się drzazgi i pomalowane na oliwkowo drzwi wleciały do korytarza jak rzucony trap okrętowy, po którym w trójkę wdarli się do środka.
Furiackie uderzenie odebrał jako znak. Wycofał się z przedpokoju i rzucił zapałkę. Przeszły go ciarki, jakby znowu był w łacińskiej katedrze, gdzie oślepił go błysk słońca i omotał szalony dźwięk skrzypiec. Przez otwarte okno wskoczył na rusztowanie, a potem, trzymając się drabiny, spokojnie zszedł na chodnik i wmieszał się w tłum, przez nikogo nie niepokojony.
Straszny zapach uderzył ich w nozdrza, ale było za późno. Nagle wszystko stanęło w ogniu i korytarz zamienił się w gorejące inferno.
Stern z komisarzem patrzyli z dołu, jak chyże płomienie liżą dywan i boazerię, sięgając do sufitu. Wywiadowca wbiegł najdalej i teraz czołgał się po przewróconych drzwiach na schody, wyjąc, jakby obdzierali go ze skóry. Jego rude włosy paliły się żywym ogniem, a marynarka na plecach zamieniła się w buzujące ognisko.
Obaj rzucili się, by go ugasić, i żaden nie myślał, by wejść do środka mieszkania. Jakaś staruszka w jedwabnej podomce wyjrzała z parteru na klatkę schodową i wycofała się, kreśląc na piersi znak krzyża.
Mieszkanie płonęło. Przeciąg podsycał ogień. Nie wiadomo skąd pojawił się grubas w samych gaciach i próbował polewać mieszkanie wodą z wiadra. Przerażona kobieta, wzywając pomocy, biegła po schodach, ciągnąc za sobą dwójkę zapłakanych dzieci. Pojawili się też pierwsi gapie z ulicy, którzy jak zwykle udzielali fachowych rad. Komisarz zostawił ryżego wywiadowcę ze Sternem na półpiętrze, a sam wybiegł z budynku w poszukiwaniu pomocy. Po kilku minutach zjawił się zasapany z przestraszonym posterunkowym i z sędziwym lekarzem. Na ogłuszającym sygnale nadjechała też straż pożarna z Podwala. Pompiarze przybyli za późno, by cokolwiek dało się z mieszkania uratować. Pracowali wytrwale, ich sukcesem było to, że żywioł nie rozprzestrzenił się na pozostałe lokale.
Stary lekarz w rogowych okularach kończył opatrywać poparzonego wywiadowcę, a tymczasem Stern wszedł za komisarzem do mieszkania oglądać zgliszcza. Z zalanego wodą przedpokoju przeszli do salonu. Strażacy pracowicie zwijali węże, niechętnie usuwając się na boki. Opalony stół, przewrócone i osmolone krzesła wskazywały im drogę. Ze ścian odłaziły zmoczone tapety. Stąpali ostrożnie po mokrym dywanie, pośród potłuczonego szkła, książek i obrazów. Podeszli do okna, za którym piętrzyło się rusztowanie, i stanęli jak wryci. Na żelaznym łóżku, na poczerniałym materacu leżały nadpalone ludzkie zwłoki z rozchylonymi udami. Z osmolonego czerepu szczerzyły się zęby. Lekarz, którego ściągnął Popielski, kucnął pod ścianą, zdjął okulary i płakał jak dziecko. Stern poczuł swąd spalonego ciała i wyrwał do ubikacji. Wstrząsała nim fala torsji, jakby pierwszy raz w życiu widział ludzkie zwłoki. W końcu wyprostował się nad sedesem i odetchnął ciężko. Odkręcił kran i puścił zimną wodę na ręce. Przepłukał gardło, wyczyścił nos, zmoczył sobie kark i włosy. Chciał zapomnieć to, co widział, lecz nie potrafił.