Выбрать главу

– Na co?

– Na telefon.

– Jaki telefon?

– Ktoś zadzwoni, a kelner poprosi pana do szatni.

– Co dalej?

– Dowie się pan we właściwym czasie.

– A zabieg? Gdzie będzie zabieg?

– Nigdy nie podaję miejsca, przyjadę, gdy będzie trzeba – dodał mężczyzna i się rozłączył.

– No, rybka połknęła haczyk – powiedział Stern, zacierając ręce, i natychmiast przypomniał sobie obietnicę, którą złożył inspektorowi Pod Gwiazdką, i feralną wyprawę do lwowskich podziemi. Miał informować Ziębę o wszystkim, jeśli oczywiście chciał liczyć na jakąkolwiek pomoc. Wsparcie, rzecz jasna, w niektórych sytuacjach było ważne. Skonstatował, że akurat w tej sprawie i na tym etapie nie powinien się jeszcze zbytnio śpieszyć. Ostatnio sporo inspektorowi zawdzięczał, lecz biorąc ogólny bilans ich współpracy, dopiero teraz ich rachunki się wyrównały. Znał, na wszelki wypadek, jego prywatny numer telefonu i (według zapewnień) o każdej porze mógł zadzwonić.

Analizowali z Wilgą słowo po słowie telefoniczną rozmowę. Co znaczyło: „Nigdy nie podaję miejsca, przyjadę, gdy będzie trzeba”?

De Brie uważała, że to typowy zwrot, z którego niewiele wynika. Jemu zaś wydawało się, że żadne słowo rozmówcy nie było przypadkowe.

– Czym ma przyjechać? Tramwajem, dorożką, samochodem?

– Boże, czy to takie ważne?

– Bardzo ważne!

– Jest nader ostrożny. Nie podał też miejsca zabiegu, bo za każdym razem je zmienia.

– Wybiera je starannie – powiedział Jakub. – Obserwuje otoczenie, zanim wkroczy do akcji. Poprzednie lokum wybrał idealnie. Dom z rusztowaniem przy Akademickiej. Wpadłabyś na to? Setki przechodniów, tramwaje, samochody. Na dodatek manifestacja bezrobotnych. W każdej chwili mógł się zapaść pod ziemię.

Przez blisko godzinę dociekali, w jaki sposób akuszer wynajmował mieszkanie i czy miał wspólnika. Ustalili też w końcu swoje role. Wilga z małą walizeczką miała się kręcić przy ulicy Legionów, przy sklepie Staszkiewicza, jakby wyczekiwała na samochód lub dorożkę. Jakub zgodnie z telefoniczną instrukcją powinien czekać na telefon w Wiedeńskiej.

Zaczęło się odliczanie. Do spotkania z akuszerem pozostały już tylko dwadzieścia trzy godziny.

Tak jak się spodziewał, po powrocie do domu usłyszał niekończące się wymówki, lecz wcale nie z powodu późnej godziny, ale zaniedbania. Anna nie mogła zrozumieć, dlaczego od kilku dni się nie goli. Czemu z uporem wkłada najgorszą koszulę i stary garnitur, choć szył nowy śliczny kostium na miarę? Tłumaczyła jego zachowanie tym, że jak większość mężczyzn koło czterdziestki przechodzi poważny kryzys. Za to dzieci nie zawracały sobie głowy wyglądem ojca i nie odstępowały go na krok. Kasia przyniosła mu zeszyt od polskiego, by pochwalić się celującą oceną za wypracowanie, a Piotruś zaciągnął go do pokoju przed zamek z klocków, w którym mieszkał zły czarownik.

Po kolacji, gdy zostali w sypialni sami, Anna otworzyła okno i włączyła radio. W ogrodzie kropił wiosenny deszcz. Spiker przejętym głosem przedstawiał kronikę kryminalną. Poinformował słuchaczy o katastrofie samochodowej hrabiego Raczyńskiego, a potem odczytał dobrze znany komunikat o poszukiwaniu zbiega: „Prokurator przy Sądzie Okręgowym we Lwowie poszukuje zbiegłego Wiesława Charewicza, syna Adama i Heleny, lat 49, oskarżonego z artykułu 79 kodeksu karnego. Rysopis zbiegłego: wysoki, barczysty, regularne rysy, blondyn, uczesany z przedziałkiem, twarz golona, nos prosty, mocne łuki brwiowe, delikatne usta, nosi się z pańska, z krawatem, barwa oczu ciemna...”.

– Boże, jeszcze go nie złapali?

– Niestety, poszukiwania wciąż trwają – odpowiedział, nie otwierając oczu. – To bardzo chytry przeciwnik.

– Chyba nie twój – rzuciła nerwowo. – Ty się w to, Kuba, nie wplątuj! Nie odpowiedział. Głośno przełknął ślinę.

Po tym wystąpieniu spiker podał wiadomość z ostatniej chwili: „W czasie popołudniowej burzy w śródmieście Sambora biły gęsto pioruny. W mieszkaniu adwokata doktora Rabija na placu Cerkiewnym grom zniszczył drogi aparat radiowy mimo uziemienia anteny. Bawiący się obok aparatu synek adwokata cudem uniknął porażenia. Pamiętajcie więc, drodzy radiosłuchacze, by zawsze...”.

Anna poderwała się z łóżka. Zamknęła z hukiem okno i choć deszcz ledwie kropił, wyłączyła radio i wyjęła antenę z gniazda.

Leżeli wsłuchani we własne myśli. Jakub nerwowo odkaszlnął i po chwili zaczął opowieść o śledztwie prowadzonym z Wilgą. Nie zdradzając szczegółów, napomknął tylko Annie o charakterystycznym znaku, który zostawia nieuchwytny morderca noworodków. O czarnym różańcu, którym oplata ich ciała.

– Błagam, tylko nie to! – Anna zatkała uszy. – Myślisz, że jestem jak ty nieczuła? Myślisz, że zasnę po tych okropnościach?

W nocy przyśnił mu się gigantyczny różaniec, oplatający miasto jak nabrzmiała pępowina. Pulsująca w nim krew uderzała w różowe ścianki, tłoczona z jakąś potworną siłą aż pod Kleparów. I razem z nim podziwiały ją wszystkie świrki, rozsiane po ulicach Lwowa: szalony doktor z placu Gołuchowskich, durny Jasiu, Ślepa Mińcia, Ignaś ze skrzypkami i schylona wpół żebraczka Rosita, która dreptała codziennie do katedry, by wymodlić rychłą śmierć u Pana Boga.

Środa, 19 kwietnia 1939

Obudziło go drganie szyb i denerwujący szum liści. Zsunął się z łóżka i podszedł do okna. Porywisty wiatr, który wdarł się do ogrodu, bujał zaciekle gałęziami jabłoni i kryjącą się pod płotem magnolią. Spojrzał w niebo. Zza postrzępionych chmur pędzących w stronę Łyczakowa wyjrzała na krótko Wenus i pokazał się rożek księżyca po nowiu. Popielate światło oświetlało resztę tarczy, jakby twarzy kryjącej się w cieniu.

Jakub wypowiedział po cichu życzenie. Złe życzenie. I zanim chmury przykryły niebo, wrócił do ciepłej Anny.

Miasto wysmagane w nocy wiatrem przycichło nad ranem. Jeszcze tylko między dachami domów fruwały podniecone kawki i gołębie. Stern przyglądał się im z pokoju redakcyjnego, popijając gorącą kawę.

Rozpierała go duma. Po jego artykule o pożarze przy Akademickiej nakład „Kuriera” raptownie skoczył. Mańkiewicz przekazał mu przez Kazię zwięzły komunikat: „Jest dobrze”. Były też inne telefony. Od Stasia Długolaty, Halinki Badurek. Pojawił się również odpowiedzialny za sprawy gospodarcze i reklamę Piotr Lea, by osobiście uścisnąć Sternowi rękę i szepnąć o planowanej przez szefa premii. Przyszła Andrea, kochanka Mania, i bez zbędnych słów pocałowała go w policzek, a potem wyszła, kręcąc zgrabnie tyłeczkiem. Po niej zajrzała korektorka, Irena Stopka. Pogratulowała mu i uśmiechnęła się dwuznacznie, czując w powietrzu zapach pozostawiony przez poprzedniczkę. Przyjaciele uśmiechali się do niego, zawistnicy zazdrościli, a Stern brylował jak za dawnych dobrych lat.

Był sto dziewiąty dzień roku, do jego końca pozostało dwieście pięćdziesiąt sześć dni. Jakub zerwał kartkę z kalendarza z wtorkową datą i wrzucił do kosza. Pod nieobecność de Brie zrobił w szufladzie swojego biurka porządki. Wyjął z szarej koperty zdjęcia roznegliżowanych żydowskich dziewczynek, podarł je na strzępy i razem z kliszą spalił w popielniczce, jak to kiedyś obiecał Halewiemu. Zrobił to z satysfakcją, jakby pozbył się czegoś, co dotykało go osobiście i rozpraszało w pracy.

Otworzył okno, by wpuścić świeżego powietrza. Kiedy wywietrzył pokój, zgarnął z szafy papier maszynowy. Następnie wyjął z portfela dwudziestozłotowy banknot, przyłożył do kartki i dokładnie zaznaczył ołówkiem jego brzegi przy linijce. Potem wyciął nożyczkami czysty blankiet i dwadzieścia cztery razy powtórzył tę nudną operację, aż na biurku urósł niewielki stosik. Na jego wierzchu ułożył granatowy banknot z wizerunkiem Kazimierza Wielkiego. Wyrównał brzegi pliku i spiął go z dwóch stron spinaczami. Ostrożnie włożył go do koperty, którą poślinił i zakleił.