Выбрать главу

– Przypominasz sobie naszą nocną rozmowę? – zaczął Jakub, odwracając głowę, by nie wdychać cuchnących wyziewów. – Kim jest ten tajemniczy gość, o którym wspominałeś?

Portier spoważniał.

– Mówiłeś, że wywodzi się z wywiadu wojskowego i że był znany ze stosowania w pracy śledczej niekonwencjonalnych metod – dodał Stern, wystawiając nos ze śmierdzącej celi i nabierając haust powietrza.

– Będzie lepiej, jeśli zapomnisz o tej rozmowie – powiedział Czerkieski z nienaturalną powagą, przyglądając się jego wygibasom.

– Bo mogę mieć kłopoty, co?

Uśmiech portiera nie był już taki miły. Patrzył spode łba, jakby działa mu się krzywda.

– Zrobisz, chłopie, co zechcesz – usłyszał Stern za sobą. – Ja tylko grzecznie cię proszę.

Jego śledztwo coraz bardziej się gmatwało. Były nowe ślady i kolejny bohater w kręgu podejrzanych, wywodzący się z „dwójki”. Jakież to mogły być te niekonwencjonalne metody przeniesione do policji z wywiadu wojskowego, zastanawiał się. Bicie, topienie, przypalanie papierosem, łamanie palców i wbijanie pod paznokcie igieł, podłączanie prądu do oblanych wodą jąder? I co jeszcze nowego wymyślił w tym stuleciu kreatywny mózg ludzki, by sprytnie wyjąć z drugiego mózgu skrywane myśli?

Za operą zatrzymał się w poszukiwaniu dorożki. Niewidomy grajek oparty o mur wygrywał na rozstrojonej gitarze rzewną balladę o córce rzeźnika, która z kochankiem otruła się trychinami. Stern wrzucił mu do lnianego woreczka dwadzieścia groszy, nucąc: Bo miłość moży si skończyć lichu i jak tyn fryzjer strujesz si kichą, a potem zamachał na przejeżdżającego fiakra. Jednokonna dorożka przystanęła przy hydrancie. Redaktor wskoczył miękko na jej tył i zamówił kurs na Kleparowską, do domu Pod Księżycem.

Nie wiedział jeszcze, co tam zastanie, ale był pewien, że właśnie teraz musi uciąć sobie rozmowę ze śliczną gospodynią.

Paluch zastanawiał się przez moment, a potem wyjął z walizki naoliwiony wąski wytrych, włożył go w otwór zamka i precyzyjnie przekręcił. Stalowy mechanizm poddał się bezdźwięcznie, więc ostrożnie nacisnął klamkę i delikatnie pchnął drzwi, torując drogę inspektorowi i jego trzem aniołom, ubranym jak jeden w popielate płaszcze.

Czwórka wpadła do środka z odbezpieczoną bronią, krzycząc na całe gardło, by nikt się nie ruszał, lecz nikt nie zamierzał się ruszać.

W przestronnym kwadratowym salonie przebywały tylko dwie osoby: dziewczyna o pucułowatej twarzy i szpakowaty mężczyzna w stalowym garniturze i w drucianych okularach.

Dziewczyna ubrana w kremową koszulę nocną siedziała na dywanie pod kredensem i kołysała się na boki. Przetłuszczone ciemne włosy spływały jej na ramiona, zakrywając twarz. Mężczyzna trzymał ją za rękę, poprawiając nerwowo okulary. Mówił jej coś do ucha i pocieszał.

– Wszystko będzie dobrze – usłyszał policjant. – Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Zięba kazał mu się zamknąć i rozejrzał się po zagraconym pokoju. Kossaki na ścianach, mosiężne kandelabry, stylowa dębowa biblioteczka i trzy obite brązową skórą fotele. Pod sufitem lampa z seledynową umbrą, rzucająca na owalny stół ostre, trupie światło. Na skotłowanym łóżku walały się zakrwawione prześcieradła, a przy wysokim piecu kaflowym stał kocioł do bielizny z parującą wodą. Inspektor rozglądał się nerwowo, jakby jeszcze czegoś szukał. Jego wzrok w końcu się zatrzymał. Pod oknem przysłoniętym miodowymi storami dostrzegł gałgan wyglądający jak zrolowany koc, wciśnięty pod drewniany kwietnik z wybujałą paprotką. Ostrożnie wyciągnął go i położył na stole. Przywołał gestem Palucha i kazał mu rozwinąć. Policyjny technik chwycił ostrożnie za koniec materiału i pociągnął.

– Bożeż ty mój przenajświętszy! – wyrwało się mu. – To koniec świata, panie inspektorze.

Odwrócił prędko wzrok i ciężko nabrał powietrza. Ślina podeszła mu gwałtownie do ust i chciał splunąć, lecz powstrzymał się resztką woli i głośno przełknął.

Zięba odsunął go. Na gęsto utkanej szmacie leżał mały chłopczyk, który jeszcze przed chwilą wyciągał rączki do życia. Owinięty był pod paszkami czarnym odpustowym różańcem jak kolczastym drutem.

Musiał dorwać tego drania, który był tu przed chwilą. Musiał go dorwać, skuć ostro mordę, a potem postawić przed sądem.

Stanął w rozkroku nad elegantem, zaciskając wielkie pięści.

– Mów, gdzie gad?

– Wyszedł, proszę pana.

– Gdzie wyszedł, gadaj prędko, ty skurwysynu! – Głos inspektora niebezpiecznie zmienił modulację.

– Wziął pieniądze i wyszedł, proszę pana, przez sąsiednie mieszkanie – odpowiedział mężczyzna grzecznie.

– Jakie mieszkanie? – Zbliżył się do typa, szturchając go szpicem buta w kostkę.

– To mieszkanie jest połączone z sąsiednim, a pokój po lewo jest przechodni – płaszczył się elegant.

– Coś powiedział? Nie kręć, do cholery, tylko mi pomóż!

– Żeby się nie martwić, bo wszystko poszło cacy.

– Kurwa, cacy?! – rzucił do tęgiego posterunkowego, który ze zgrozą obserwował scenę. – Sprowadź tu lekarza, ale prawdziwego lekarza. A ty, Paluch – zatrzymał rozbiegany wzrok na kurduplu – zajmij się elegantem, jak umiesz troskliwie.

– A co z dziunią? – zapytał tęgi posterunkowy, widząc w oczach dziewczyny obłęd.

Zięba się zamyślił. Zgadywał, kim była dla wystrojonego typa. Pewnie kochanką, bo chyba nie zgnębioną żoną? Facet wyglądał na szubrawego urzędnika z gębą pełną frazesów, biorącego od wystraszonych petentów oberchabki. Odpicowany, z jasnym krawatem w prążki pasował na wesele, a nie na pogrzeb. Mniejsza o to, kim byli, ważne, że skojarzyła ich zbrodnia.

– Dziunię odwieź z lekarzem na Pijarów do kliniki. Ma mieć dobrą opiekę, będzie nam potrzebna. Paluch, spiszesz obydwoje, zrobisz zdjęcia, zmierzysz chałupę, zabezpieczysz wszystkie ślady, zresztą sam dobrze wiesz, kurwa, co robić.

– A co z tym? – Knypek pokazał na zakrwawiony gałgan.

– Oddasz mamusi, przecież to jej dzidziuś! Zirytowany podszedł do zaryczanej dziewczyny.

– Przestań się drzeć! Jak wyglądał wasz „lekarz”?

– Nie wiem – wyszeptała z przymkniętymi oczami.

Inspektor wyjął zdjęcie Charewicza z kieszeni i odchylił głowę dziewczyny.

– Ten? Spójrz! – zapytał, podsuwając fotkę pod oczy.

– Może ten? – zastanawiała się, zlizując z ust słone krople.

– Co, może?

– Miał maskę na twarzy – odezwał się mężczyzna, przyglądając się uważnie zdjęciu.

– Jaką znowu maskę? Ogłupiałeś czy co? To nie karnawał.

– Lekarską, proszę pana – dodał elegant grzecznie. – Taką wiązaną za uszami na troczki.

– Niski, gruby, chudy, zapomniałaś, suko, języka? – Nie ustępował. – Gadaj, widzisz, że nie mam czasu!

– To ja, to ja... ona nie jest niczemu winna, proszę pana. Był wyższy od pana o pół głowy. Jasne włosy, przedziałek. Chyba nawet trochę podobny do tego ze zdjęcia.

– Coś jeszcze?

– Przyniósł ze sobą torbę. Skórzaną torbę lekarską, taką przez ramię, proszę pana – dodał, wycierając zaplamione szkła o krawat.

– A ubranie? Co nosił? Mam wydusić to z ciebie siłą?

– Nosił, jak pan, elegancki garnitur.

Zamierzał coś dodać, lecz widać było, że się waha.

– Czemu zaniemówiłeś, gadaj!

– Ruszał się dziwnie, proszę pana.

– Jak? Pokaż, do cholery! – Zięba stracił cierpliwość.

Mężczyzna stanął pod piecem i zakołysał się, jakby wykonywał jakiś indiański taniec. Inspektor nie chciał tracić czasu na pogawędkę z idiotą. Puknął się palcem w czoło. Potem zgarnął dwóch posterunkowych i przeszedł z nimi do sąsiedniego mieszkania przez pokój przechodni. Tam obejrzeli wszystkie pomieszczenia. Zajrzeli w pośpiechu pod łóżka, do szaf i nawet do pawlaczy, licząc na cud boski, lecz żaden cud się nie zdarzył.