Выбрать главу

– Dobrze – odparł Pater.

– No i gra – Staszek wytarł tym razem pot z łysiny tą samą chustką. – Tak samo jest z zakładami. Wydajesz na przykład stówę na ostatni finał Ligi Mistrzów, nie? Stawiasz stówę na Barcelonę. I wygrywasz sto pięćdziesiąt złotych. Okej, wszystko gra, co nie? Bawiłeś się dobrze i wygrałeś. Ale, dajmy na to, postawiłeś na Arsenal i przegrałeś. Też się dobrze bawiłeś czy źle? Dobrze. Były emocje? Były. Jak Campbell strzelił bramę, omal nie oszalałeś. Bawiłeś się dobrze? Dobrze. Tak jakbyś dobrze się bawił, pijąc z kumplem. I tu, i tu straciłeś kasę, ale i tu, i tu dobrze się bawiłeś. Jeśli tego nie pojmujesz, jesteś nałogowcem. No co, pojmujesz?

Pater nie zdążył odpowiedzieć, kiedy zadzwoniła komórka. Wyjął ją z kieszeni. „Numer prywatny" – migało na ekranie nokii. Wszyscy umilkli, nawet kasjerka przestała ziewać i odpisywała pracowicie na jakiegoś esemesa, czego nie ułatwiały jej tipsy. Pater wahał się przez chwilę. Po szóstym sygnale odebrał.

– Kierowniku! – usłyszał w słuchawce wrzask swojego współpracownika. – Znowu. Stało się.

– Zaraz oddzwonię – przerwał mu Pater i się rozłączył. Zobaczył, że obudowa telefonu stała się lepka. Tym razem był to jednak inny rodzaj potu. Wszystko przez ton głosu Wielocha. Ostatni raz słyszał to trzy lata temu. Gdy na dryfującej żaglówce znaleźli ciała dwóch studentek. „Znowu". Znów stało się coś, co go wytrąci z normalnego biegu spraw.

W zasadzie już to się stało. Wystarczyło jedno spojrzenie na otaczających go ludzi. Zdawało się, że nad stołem dźwięczy krzyk, jaki wydał z siebie jego współpracownik. Czuł wzrok wszystkich z wyjątkiem kasjerki, która wystukiwała miłosne wyznania. Patrzyli na niego w milczeniu. Już wiedzieli, że nie jest nauczycielem.

Droga pomiędzy Gdańskiem a Rozewiem,

18.06.2006, 13:05

Biały opel astra wjechał w suchy sosnowy las między Chłapowem a Rozewiem i zwolnił. Wyprzedzali go rozwścieczeni kierowcy, z rodzinami wracający z morskich plaż i marzący o porcji smażonej ryby i szklanicy piwa. Byli spuchnięci od upału, zmęczeni okrzykami dzieci, poirytowani upomnieniami żon i sfrustrowani niedawnym widokiem atrakcyjnych kobiecych ciał. Wydawało im się, że kierowca opla robi im na złość i specjalnie jedzie sześćdziesiątką, aby oddalić od nich szczęśliwą chwilę wytchnienia nad tekturową tacką, plastikowymi sztućcami i pienistą cieczą w plastikowym kubku. W głębokim przekonaniu, że ślimaczący się samochód jest prowadzony przez kobietę, mijali go z rykiem pochodzącym z dwóch źródeł z silnika i z ich własnego gardła.

Wtedy się okazywało, że ich przypuszczenia są nieprawdziwe. Za kierownicą siedział bowiem szczupły, szpakowaty mężczyzna. Nie zwracał najmniejszej uwagi na poirytowanie mijających go kierowców i wypatrywał wśród drzew bocznej leśnej drogi. W końcu ją dojrzał. Samochód zwolnił i skręcił, a potężny ryk klaksonu jadącej za nim terenówki, która wjechała na przeciwległy pas, w ostatniej chwili omijając tył opla, świadczył o tym, że kierunkowskaz został za późno włączony.

Jeszcze dwa tygodnie – pomyślał Pater. Dwa tygodnie, i zacznie się sezon. Wolnoamerykanka na drogach, zastawione samochodami ścieżki rowerowe, małolaty na motorowerach jadące pod prąd. I korki. Tłuszcza ciągnąca z Władysławowa do snobistycznej Juraty, by pouprawiać „ocieractwo", czyli – wspomniał znów Kuleszę – poocierać się o jakichś beautiful people, bohaterów rubryk towarzyskich, i zjeść dorsza, jak głosiły napisy, z „nocnego połowu". Pater pomyślał z wyraźną satysfakcją o urlopowiczach, którzy nie wiedzą, że połów może był i nocny, tyle że w lutym, bo w lecie, gdy właśnie wygrzewają się na piachu, dorszy łowić nie wolno. Przez głowę przemknęła mu też myśl, że aspirant Kulesza ze swoimi powiedzeniami staje się dla niego żywym klasykiem. Pater mógłby myśleć o czymkolwiek, byle tylko odsunąć w czasie obrazy wywoływane gardłowym głosem innego ze swoich podwładnych. Gdy wyszedł z salonu, oddzwonił i usłyszał, gdzie ma jechać, wiedział, że najgorsze przypuszczenia się potwierdzają. Przystań dla ludzi samotnych i starych oraz zbrodnia, która dopadła to miejsce.

Zdezelowany służbowy opel jechał powoli szeroką leśną drogą, starannie wysypaną jasnym żwirem. Droga miała nawet mały krawężnik i pobocze z czarnego żwiru. Po kilkuset metrach dochodziła do wielkiej bramy, na której – w towarzystwie trzech obrotowych kamer – był szyld z napisem Dom Seniora „Eden". Kierowca astry wyciągnął rękę i nacisnął guzik domofonu. Brama uchyliła się z lekkim skrzypieniem. Po chwili za szybami opla wyrósł potężny dwuskrzydłowy budynek z szerokim podjazdem. Auto zatrzymało się na podjeździe przed wysmukłymi kolumnami z piaskowca. Spomiędzy kolumn wyskoczył niewysoki, zażywny czterdziestokilkulatek w nieskazitelnie białym fartuchu. Starannie wygolony zarost na jego twarzy mienił się sino.

– Dzień dobry! – krzyknął mężczyzna w lekarskim fartuchu. – Czy mam przyjemność powitać nadkomisarza Patera?

– Ani „dobry", ani „przyjemność", ani „Patera" – cicho powiedział szpakowaty mężczyzna, wysiadł z samochodu i wszedł do budynku, bez słowa minąwszy lekarza oraz stojącego w drzwiach wysokiego młodego człowieka o różowej skórze i sporej nadwadze.

Dom Seniora „Eden", 18.06.2006, 13:10

Lekarz podszedł do mężczyzny w drzwiach i powiedział pełnym oburzenia głosem, wbijając wzrok w jego rude loki, przyklejone potem do czoła:

– Co to za nieprzyjemny facet, nawet nie raczył mi odpowiedzieć „dzień dobry"! Nie lubię współpracować z takimi… On zawsze taki jest, panie aspirancie?

– Tylko wtedy… – aspirant otarł pot wierzchem dłoni i przez chwilę przypatrywał się wizytówce „Dr Andrzej Libling. Dyrektor" przypiętej do fartucha swojego rozmówcy -…kiedy się odmienia jego nazwisko „Pater", „Patera", „Paterowi" i tak dalej.

– Jak się powinno odmieniać? – spytał zdumiony Libling.

– Bez „e" – odparł aspirant. – „Pater", „Patra", „Patowi"…

– Tylko dlatego tak się impertynencko zachował? – Z twarzy Liblinga nie schodził wyraz złości. – Bo źle odmieniłem jego nazwisko? Tylko dlatego?

– Kierownik ma bzika na punkcie poprawnego mówienia. I każe odmieniać swoje nazwisko w ten sposób. To tyle. Każdy ma jakiegoś bzika.

– I tylko z powodu swojego bzika potraktował mnie jak psa? – Doktor Libling sprawiał wrażenie, jakby chciał się rozpłakać. – Ja do niego: „Przyjemnie pana poznać", a on do mnie: „Wcale nie jest przyjemnie…" Jak tak można? No to powiem panu, że jeśli policja będzie zajmowała się problemami lingwistycznymi, zamiast łapania przestępców, to wyniki będziecie mieli jeszcze gorsze, niż macie.

Libling odwrócił się na pięcie i chciał odejść, gdy zatrzymał go głos:

– Dlaczego włożył pan lekarski fartuch? Nie musi pan odpowiadać. Tam jest dużo krwi, prawda? Bał się pan, że zaplami sobie garnitur, który pewno tani nie był. – Wieloch znów wpatrywał się w twarz Liblinga. – Dam panu radę. Pater nie jest kolejnym klientem, który chce oddać w pańskie ręce następnego dzianego staruszka. Jeśli nie będzie pan z nim współpracował, za każdym razem sprowadzi tu piekło. Będzie jak wściekły pies, który rozszarpie na strzępy pański cenny garnitur. Rozszarpie tak, że nawet Versace tego nie zszyje.

Libling popatrzył na strużkę potu spływającą po skroni Wielocha.

– Jak to mówią: dobre rady zawsze w cenie.

Aspirant nie odpowiedział doktorowi. Wszedł po schodach na pierwsze piętro i skręcił w szeroki korytarz. Zbliżył się do otwartych drzwi pokoju, w którym błyskały flesze. Zajrzał tam. Pomyślał, że nadkomisarz miał rację. Tu wcale nie było przyjemnie.

Dom Seniora „Eden", 18.06.2006, 13:15

Pokój numer sto czternaście zalany był słońcem. W tym słońcu pociło się trzech mężczyzn. Dwaj z nich byli ubrani zupełnie niestosownie do warunków atmosferycznych. Mieli na sobie identyczne czarne kombinezony. Na stopach mieli podobne kryte buty, a na dłoniach takie same białe lateksowe rękawiczki. Na tym nie kończyło się ich podobieństwo. Przeguby rąk obu z nich przysypane były talkiem, a ich głowy – ostrzyżone prawie do gołej skóry. Wykonywali podobne, pewne ruchy. Jeden kucał przy wózku inwalidzkim, drugi małym pędzelkiem oczyszczał blat biurka. Jarosław Pater różnił się od nich i ubiorem, i fryzurą, i zachowaniem. Miał na sobie dżinsy i prążkowaną koszulę z krótkim rękawem. Sztywne szpakowate włosy jeżyły się nad czołem. Stał w oknie, błądził zamyślonym wzrokiem wśród starych drzew i nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co się działo w pokoju. W słońcu lśnił staw, gdzieś daleko dostrzegł starszego mężczyznę, spacerującego w towarzystwie młodej kobiety, zapewne pielęgniarki. Najwyraźniej życie w domu toczyło się swoim rytmem. Ktoś pewnie powiedział już Liblingowi, by zachował dyskrecję i nie opowiadał pensjonariuszom oraz personelowi, co się tu właściwie stało. Co jakiś czas któryś z techników podnosił głowę i referował coś dwóm mężczyznom, którzy wypełniali dokumenty.