Выбрать главу

Najdrobniejsza z kobiet podniosła się z kanapy. Wcześniej jej stopy nie sięgały ziemi. Szybkim krokiem umknęła z pokoju.

Laura usłyszała odgłosy kolejnych otwieranych i zamykanych drzwi. Potem z zewnątrz dobiegła ją seria głośnych skrzypnięć. Każdemu z nich towarzyszył plusk wody.

Wkrótce drobna kobieta powróciła. W dłoniach dźwigała brązowy kamionkowy dzban. Ostrożnie postawiła go na stole i wycofała się na kanapę. Jej drobną postacią wstrząsnął dreszcz, gdy znów usiadła koło sióstr.

— Dziękuję.

Laura podeszła do stołu, rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś kubka bądź szklanki. Niczego jednak nie dostrzegła. Podniosła dzban. Okazał się cięższy niż na to wyglądał. Wypełniająca go woda była idealnie czysta.

Laura uniosła dzban do ust i zaczęła pić.

Woda była zimniejsza niż jakakolwiek woda świata. Mroziła jej język, zęby, gardło. Mimo to jednak Laura piła dalej. Nie potrafiła przestać. Czuła, jak woda mroźną falą dociera do żołądka, wnętrzności, serca, żył.

Wypełniała ją niczym płynny lód.

Nagle Laura zorientowała się, że dzban jest pusty. Zdumiona odstawiła go na stół.

Kobiety obserwowały ją beznamiętnie. Od chwili śmierci Laura nie uciekała się do przenośni. Rzeczy były takie, jakie były, albo nie. Teraz jednak, patrząc na kobiety na kanapie, pomyślała nagle o ławie przysięgłych, naukowcach obserwujących laboratoryjne zwierzę.

Nagle zatrzęsła się w ataku konwulsji. Wyciągnęła rękę, by oprzeć się o stół, on jednak ślizgał się, kołysał, jakby unikał jej dłoni. Oparta na nim zaczęła wymiotować, wyrzucając z siebie żółć i formaline, stonogi i robaki, a potem poczuła, że się wypróżnia, oddaje mocz. Jej ciało gwałtownie pozbywało się wszystkiego. Krzyknęłaby, gdyby mogła, nagle jednak zakurzone deski podłogi skoczyły jej na spotkanie tak szybko i mocno, że gdyby oddychała, pozbawiłyby ją tchu.

Opływał ją czas, porywał w swój wir niczym trąba powietrzna. Jej umysł jednocześnie odtwarzał tysiące wspomnień: tydzień przed świętami zabłądziła w supermarkecie, tracąc z oczu ojca; siedziała w barze Chi-Chi, zamawiając truskawkowe daiquiri i oglądając ukradkiem mężczyznę, z którym umówiono ją na randkę — wysokiego, poważnego mężczyznę-dziecko. Zastanawiała się, jak on całuje; tkwiła w samochodzie, który kołysał się i szarpał, Robbie wrzeszczał na nią, aż w końcu metalowy słupek zatrzymał wóz, choć nie jego zawartość…

Woda czasu, pochodząca ze źródła losu, studni Urd, nie jest wodą życia, niezupełnie. Odżywia jednak korzenie drzewa świata. I nie ma innej, jej podobnej.

Gdy Laura ocknęła się w pustym domu, drżała. Jej oddech parował w porannym powietrzu. Na grzbiecie dłoni dostrzegła zadrapanie i rozmazaną wilgotną plamę — jaskrawoczerwoną plamę świeżej krwi.

Wiedziała, dokąd musi się udać. Wypiła wodę czasu, pochodzącą ze źródła losu. W myślach widziała górę.

Oblizała krew z grzbietu ręki, zachwycając się widokiem własnej śliny, i ruszyła w drogę.

* * *

Był mokry marcowy dzień, nietypowo zimny. Burze szalejące nad południowymi stanami zniechęciły turystów, zwykle odwiedzających tłumnie Skalne Miasto i Górę Czatów. Zdjęto już gwiazdkowe lampki, letni goście jeszcze się nie zjawili.

Mimo wszystko jednak wokół kręcili się ludzie. Rankiem na parkingu zjawił się nawet autobus wycieczkowy, z którego wysypał się tuzin mężczyzn i kobiet o idealnie opalonych, promiennie uśmiechniętych twarzach. Wyglądali jak spikerzy z dzienników i zdawało się, że mają coś w sobie z obrazu na ekranie telewizora. Gdy się poruszali, kontury ich postaci rozmazywały się lekko. Przed wejściem do Skalnego Miasta zaparkował czarny hummer.

Ludzie z telewizji krążyli po Skalnym Mieście, rozglądając się z uwagą. W końcu zajęli pozycje w pobliżu Chwiejnej Skały, gdzie zaczęli rozmawiać między sobą w miłej atmosferze.

Nie oni jedni przybyli w tej fali gości. Gdybyście tego dnia wędrowali ścieżkami Skalnego Miasta, być może dostrzeglibyście ludzi wyglądających jak gwiazdy filmowe i innych, przypominających obcych. A także całkiem sporo osób wyglądających jak czysta idea człowieka, nie zwykła rzeczywistość. Być może byście ich dostrzegli, najprawdopodobniej jednak niczego byście nie zauważyli.

Przybywali do Skalnego Miasta długimi limuzynami, małymi wozami sportowymi i wielkimi terenówkami. Większość nosiła ciemne okulary z nonszalancją ludzi, którzy zakładają je w domu i na dworze i z własnej woli nigdy nie zdejmują. Sztuczna opalenizna, słoneczne okulary, szykowna odzież, słodkie okrzyki, do wyboru do koloru, wszelkich maści, rozmiarów i stylów.

I wszystkich łączyło coś jeszcze, coś w wyglądzie, mówiącego „znasz mnie”, czy może „powinieneś mnie znać”, natychmiastowa poufałość, pozwalająca jednocześnie utrzymać dystans, sposób zachowania, podejście do życia — pewność, że świat istnieje wyłącznie dla nich i że wszyscy ich uwielbiają.

Gruby dzieciak krążył wokół nich, krocząc niezgrabnie jak ktoś, kto mimo braku talentów towarzyskich odniósł niewiarygodny sukces. Jego czarny płaszcz łopotał na wietrze.

Coś stojącego obok budki z napojami na dziedzińcu Matki Gąski zakasłało, by przyciągnąć jego uwagę. Istota była ogromna. Z jej twarzy i palców sterczały ostrza skalpeli, twarz zżerał rak.

— To będzie wielka bitwa — oznajmiła istota lepkim, obleśnym głosem.

— Nie będzie żadnej bitwy — odparł dzieciak. — Mamy tu do czynienia z pieprzoną zmianą paradygmatów, ze wstrząsem. Modalności takie jakie bitwa pozostawmy pieprzonemu Lao Tzu.

Rakowata istota zamrugała.

— Czekam — powiedziała.

— Nieważne — rzekł tłuścioch. — Szukam pana Worlda. Widziałeś go?

Stwór podrapał się ostrzem skalpela, wysuwając w skupieniu pokrytą guzami dolną wargę. W końcu skinął głową.

— Tam — rzekł.

Tłusty dzieciak odszedł, nie dziękując, we wskazanym kierunku. Rakowata istota odczekała w milczeniu, póki nie zniknął jej z oczu.

— Będzie bitwa — rzekła do kobiety, której twarz pokrywały fosforyzujące punkciki.

Kobieta skinęła głową i nachyliła się ku istocie.

— I co o tym myślisz? — spytała współczującym tonem.

Stwór zamrugał, po czym zaczął opowiadać.

* * *

Ford explorer Towna został wyposażony w GPS, mały ekranik odbierający sygnały z satelitów i pokazujący dokładne położenie samochodu. Kiedy jednak Town wjechał na wiejskie drogi na południe od Blacksburga, i tak natychmiast zabłądził. Tutejsze szosy miały niewiele wspólnego z plątaniną linii na wyświetlanej mapie. W końcu zatrzymał wóz na wiejskiej dróżce, spuścił szybę i poprosił grubą białą kobietę, ciągniętą na smyczy przez wilczarza, o wskazanie drogi na farmę Jesion.

Kobieta skinęła głową, wskazała ręką, powiedziała coś. Nie zrozumiał ani słowa, podziękował jednak serdecznie, zamknął okno-i odjechał we wskazanym kierunku.

Jechał tak następnych czterdzieści minut, pokonując kolejne wiejskie drogi. Żadna z nich nie była tą, której szukał. Town przygryzł dolną wargę.

— Za stary jestem na to wszystko — rzeki, napawając się dźwięczącym w jego głosie stylowym znużeniem.

Zbliżał się do pięćdziesiątki. Większość życia spędził, pracując dla rządowej agencji, posługującej się w nazwie wyłącznie inicjałami. To, czy kilkanaście lat temu porzucił posadę na rzecz sektora prywatnego, pozostawało kwestią otwartą. Czasami myślał tak, czasami inaczej. A zresztą tylko zwykli frajerzy mogli sądzić, że istnieje jakakolwiek różnica.