Już miał zrezygnować z poszukiwań, gdy pokonał kolejne wzgórze i ujrzał wypisaną ręcznie tabliczkę na bramie. Tak jak go uprzedzano, napis był prosty: JESION. Town zatrzymał wóz, wyskoczył na drogę, odkręcił kawałek drutu przytrzymujący bramę, z powrotem usiadł za kierownicą i ruszył naprzód.
Zupełnie jak gotowanie żaby, pomyślał. Wkładamy żabę do wody i odkręcamy gaz. Nim żaba się zorientuje, że coś się dzieje, już jest ugotowana. Świat, w którym pracował, był zbyt niezwykły, pod nogami nie czuł pewnego gruntu. Woda w garnku bulgotała gwałtownie.
Gdy został przeniesiony do agencji, wszystko wydawało się takie proste, teraz zaś było… nie złożone, uznał, po prostu dziwaczne. O drugiej nad ranem siedział w gabinecie pana Worlda, słuchając instrukcji.
— Zrozumiałeś? — spytał pan World, wręczając mu nóż w pochwie z czarnej skóry. — Wytnij mi kij. Nie musi być dłuższy niż pół metra.
— Zrozumiałem — odparł. A potem spytał: — Czemu mam to robić?
— Bo ci kazałem — odparł stanowczo pan World. — Znajdź drzewo, załatw to. Spotkamy się w Chattanooga. Nie trać czasu.
— A co z tym dupkiem?
— Z Cieniem? Jeśli się spotkacie, unikaj go. Nie waż się go tknąć, w ogóle go nie zaczepiaj. Nie chcę, żebyś zrobił z niego męczennika. W obecnym planie gry nie ma miejsca dla męczenników. — I wtedy pan World uśmiechnął się pokrytymi bliznami ustami. Pan Town zauważył kilkakrotnie, że jego szef ma dziwne poczucie humoru, choćby ta zabawa w szofera w Kansas.
— Ale…
— Nie chcemy żadnych męczenników, Town.
Town skinął głową, wziął nóż w pochwie i stłumił w sobie ogarniającą go wściekłość.
Nienawiść, jaką żywił do Cienia, stała się częścią jego istoty. Zasypiając, widział poważną twarz tamtego, uśmiech nie będący uśmiechem, który sprawiał, że Town miał ochotę rąbnąć go pięścią w brzuch. Nawet przez sen czuł, jak zaciskają mu się szczęki, napinają skronie, palą wątpia.
Przejechał fordem przez łąkę, mijając porzucone budynki farmy, pokonał kolejne wzniesienie i ujrzał drzewo. Zaparkował wóz nieco dalej i wyłączył silnik. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał szóstą trzydzieści osiem rano. Pan Town zostawił kluczyki w samochodzie i ruszył w stronę drzewa.
Było wielkie; zdawało się istnieć w swojej własnej skali. Nie potrafił określić, czy ma dwadzieścia, czy sto metrów wysokości. Jego kora połyskiwała szaro niczym szal z błyszczącego jedwabiu.
Tuż nad ziemią wisiał nagi mężczyzna przywiązany do pnia pajęczą plątaniną sznurów. U stóp drzewa leżało coś zawiniętego w prześcieradło. Mijając to coś, Town uświadomił sobie, co widzi. Pchnął nogą materiał. Z zawoju wyjrzała na niego zmasakrowana twarz Wednesdaya.
Dotarł do drzewa. Okrążył gruby pień, schodząc ze ślepych oczu farmy, rozpiął rozporek i odlał się wprost na korę. Potem zasunął zamek, wrócił do domu, znalazł rozkładaną drewnianą drabinę, zaniósł ją pod drzewo i starannie oparł o pień. Szybko wdrapał się na górę.
Cień wisiał bezwładnie, zawieszony na linach. Town zastanawiał się, czy tamten w ogóle żyje. Jego pierś nie wznosiła się ani nie opadała. Martwy albo prawie martwy. Nieistotne.
— Witaj, dupku — rzucił głośno Town. Cień ani drgnął.
Town dotarł do szczytu drabiny, wyciągnął nóż, znalazł niewielką gałąź odpowiadającą wymaganiom pana Worlda i zaczął piłować ją u podstawy. Przeciął do połowy, po czym odłamał ręką. Miała około siedemdziesięciu centymetrów długości.
Wsunął nóż do pochwy i ruszył po szczeblach w dół. Gdy znalazł się naprzeciwko Cienia, przystanął.
— Boże, jak ja cię nienawidzę — powiedział.
Pożałował, że nie może wyciągnąć spluwy i zastrzelić tamtego, wiedział jednak, że tego nie zrobi. Nagle dźgnął kijem przed siebie, w stronę wiszącego mężczyzny, w instynktownym geście, w którym zamknęła się cała frustracja i wściekłość Towna. Wyobraził sobie, że trzyma w ręku włócznię i wbijają we flaki Cienia.
— No dalej — rzucił. — Czas ucieka.
A potem pomyślał: Pierwsza oznaka obłędu. Zaczynam gadać do siebie. Pokonał kilka szczebli i zeskoczył na ziemię. Spojrzał na trzymany w ręku kij i poczuł się nagle jak mały chłopiec uzbrojony w patyk, udający miecz lub włócznię. Mogłem odciąć kij z dowolnego drzewa, niekoniecznie z tego. Kto do diabła by się zorientował?
Pan World by się zorientował.
Odniósł drabinę na farmę. Wydało mu się, że kątem oka dostrzega jakiś ruch. Zajrzał przez okno do ciemnego pokoju, pełnego połamanych mebli, z tynkiem obłażącym ze ścian. Przez sekundę, w półśnie, wyobraził sobie, że w mrocznym salonie widzi trzy kobiety.
Jedna z nich robiła na drutach, druga siedziała bez ruchu, patrząc na niego, trzecia sprawiała wrażenie, że śpi. Spoglądająca na Towna kobieta uśmiechnęła się szeroko i uśmiech ów zdawał się dzielić jej twarz na dwoje, sięgając od ucha do ucha. Potem uniosła palec, dotknęła nim szyi i przesunęła powoli z jednej strony na drugą.
Miał wrażenie, że to właśnie ujrzał w ułamku sekundy w pustym pokoju. Jednak gdy ponownie zajrzał do środka, zobaczył tylko stare rozpadające się meble, upstrzone przez muchy obrazki i spróchniałe deski. W środku nie było nikogo.
Town przetarł oczy.
Wrócił do brązowego forda explorera i wsiadł do środka. Kij cisnął na biały skórzany fotel obok. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał szóstą trzydzieści siedem. Town zmarszczył brwi i spojrzał na własny zegarek, na którym mrugały cyfry: trzynasta pięćdziesiąt osiem.
No świetnie, pomyślał, siedziałem na tym drzewie albo osiem godzin, albo ujemną minutę. Tak właśnie pomyślał, ale w głębi ducha wierzył, że dziwnym przypadkiem oba czasomierze akurat się zepsuły.
Ciało Cienia na drzewie zaczęło krwawić. W jego boku otwarła się rana. Wypływająca z niej krew była gęsta, lepka i czarna jak syrop.
Chmury zasnuły szczyt Góry Czatów.
Wielkanoc siedziała w pewnym oddaleniu od reszty, u stóp góry. Patrzyła na słońce wschodzące nad wzgórzami. Jej lewy przegub otaczał wianuszek niebieskich tatuowanych niezapominajek. W roztargnieniu pocierała je prawym kciukiem.
Kolejna noc nadeszła i minęła, i nic się nie działo. Wciąż przybywali, pojedynczo i parami. Zeszłej nocy zjawiło się kilka istot z południowego zachodu. Między innymi dwaj mali chłopcy, każdy wzrostu jabłoni, i coś, co dostrzegła jedynie kątem oka, lecz co wyglądało jak oddzielona od ciała głowa wielkości volkswagena garbusa. Przybysze znikneli wśród drzew u stóp góry.
Nikt im nie przeszkadzał. Nikt z zewnętrznego świata w ogóle ich nie dostrzegał. Wyobraziła sobie turystów w Skalnym Mieście, patrzących na nich przez lornetki na monety, spoglądających wprost na prowizoryczne obozowisko istot i ludzi u stóp góry i widzących jedynie drzewa, krzaki i skały.
Czuła woń dymu z ogniska. Chłodny poranny wiatr niósł zapach przypalonego bekonu. Z drugiej strony obozu ktoś zaczął grać na harmonijce. Wielkanoc uśmiechnęła się odruchowo i zadrżała. W plecaku miała książkę, czekała jednak, aż niebo pojaśnieje dostatecznie, by mogła dostrzec litery.
Na niebie, tuż pod chmurami, krążyły dwa punkciki, jeden mały, drugi większy. Kolejny powiew przyniósł falę deszczu, która musnęła jej twarz.
Z obozu wyłoniła się bosa dziewczyna. Ruszyła ku niej. Zatrzymała się pod drzewem, uniosła spódnicę i przykucnęła. Gdy skończyła, Wielkanoc wezwała ją gestem. Dziewczyna podeszła bliżej.