Выбрать главу

— Dzień dobry pani — rzekła. — Bitwa wkrótce się zacznie. — Koniuszkiem różowego języka oblizała szkarłatne wargi. Do ramienia miała przywiązane rzemieniem czarne wronie skrzydło, na łańcuszku wokół szyi wisiała wronia noga. Jej ręce pokrywały błękitne tatuaże — linie, wzory, skomplikowane węzły.

— Skąd wiesz?

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

— Jestem Macha, jedna z Morrigan. Gdy nadciąga wojna, czuję ją w powietrzu. Jestem boginią wojny i mówię, że jeszcze dziś poleje się krew.

— Ach tak — odparła Wielkanoc. — Skoro tak twierdzisz.

Cały czas obserwowała mniejszy punkcik na niebie, który zbliżał się ku nim, opadając jak kamień.

— A my staniemy do walki i zabijemy ich wszystkich — dodała dziewczyna. — Odetniemy im głowy jako trofea, a wrony rozdziobią ich oczy i trupy.

Punkcik zamienił się w ptaka, który rozkładając skrzydła opadał z porannym wiatrem.

Wielkanoc przechyliła głowę.

— To jakaś ukryta wiedza bogini wojny? — spytała. — Pewność, kto wygra, kto komu odrąbie głowę?

— Nie — przyznała dziewczyna. — Czuję bitwę, to wszystko. Ale przecież wygramy, prawda? Musimy. Widziałam, co zrobili z Wszechojcem, To proste, my albo oni.

— Tak — zgodziła się z nią Wielkanoc. — Chyba tak.

Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie w półświetle i wróciła do obozu. Wielkanoc dotknęła dłonią zielonego kiełka, sterczącego z ziemi niczym czubek sztyletu. Gdy go dotknęła, kiełek zaczął rosnąć, rozchylać się, unosić, zmieniać. Po chwili miała pod palcami zielony pąk tulipana. Gdy słońce wzejdzie wysoko, kwiat rozkwitnie.

Spojrzała na sokoła.

— Mogę w czymś pomóc? — spytała.

Sokół szybował jakieś pięć metrów nad głową Wielkanocy. Po chwili opadł ku niej i wylądował obok na ziemi. Spojrzał na nią obłąkanymi oczami.

— Witaj, słodziutki — rzekła. — No dalej, jak naprawdę wyglądasz?

Sokół niepewnie zbliżał się ku niej, podskakując, i nagle nie był już sokołem, tylko młodym mężczyzną. Młodzieniec spojrzał na nią i spuścił wzrok, patrząc w trawę.

— Ty? — spytał. Jego spojrzenie krążyło, obejmowało wszystko, trawę, niebo, krzaki. Ale nie ją.

— Ja — odparła. — Co ze mną?

— Ty. — Zatrzymał się. Najwyraźniej próbował pozbierać myśli, jego twarz wykrzywiała się dziwnie. Za długo pozostawał ptakiem, pomyślała Wielkanoc. Zapomniał jak być człowiekiem. Czekała cierpliwie. W końcu rzekł: — Pójdziesz ze mną?

— Może. Dokąd miałabym pójść?

— Człowiek na drzewie. Potrzebuje cię. Widmowa rana w jego boku. Najpierw płynęła krew, potem przestała. Chyba umarł.

— Zbliża się wojna. Nie mogę po prostu uciec.

Nagi młodzieniec milczał, przestępował tylko z nogi na nogę, jakby niepewny własnej wagi, przywykły do przebywania w powietrzu bądź na rozkołysanej gałęzi, nie na twardej ziemi.

— Jeśli odejdzie na zawsze, to będzie koniec.

— Ale bitwa…

— Jeśli go stracimy, nieważne kto wygra.

Wyglądał, jakby potrzebował koca, kubka słodkiej kawy i kogoś, kto zabierze go w miejsce, gdzie będzie mógł drżeć, bełkotać i dochodzić do siebie. Ręce przyciskał sztywno do boków.

— Gdzie on jest? W pobliżu?

Mężczyzna spojrzał na tulipan i potrząsnął głową.

— Bardzo daleko.

— No cóż — rzekła. — Potrzebują mnie tutaj. Nie mogę tak po prostu odejść. Zresztą, jak miałabym tam dotrzeć? Wiesz chyba, że nie potrafię fruwać jak ty.

— Nie — odparł Horus. — Nie potrafisz. — Potem z powagą uniósł wzrok i wskazał drugi punkcik krążący po niebie, opadający ku nim, rosnący w oczach. — Ale on potrafi.

* * *

Po kilku kolejnych godzinach bezsensownego krążenia w kółko Town znienawidził swój GPS niemal tak mocno jak Cienia. W tej nienawiści jednak brakowało pasji. Wcześniej sądził, że odnalezienie drogi na farmę do wielkiego srebrnego jesionu było czymś trudnym, lecz odjazd z farmy okazał się znacznie trudniejszy. Nieważne, w którą drogę skręcał, w którym jechał kierunku wąskimi wiejskimi szosami — krętymi drogami stanu Wirginia, które z pewnością były kiedyś szlakami wydeptanymi przez jelenie i krowy — w końcu i tak mijał farmę, na której bramie wypisano jedno słowo: JESION.

To szaleństwo, prawda? Wystarczyło po prostu wrócić tą samą drogą, skręcając w lewo za każdym razem, gdy skręcał w prawo, i w prawo, gdy wcześniej pojechał w lewo.

Tyle że to właśnie zrobił ostatnio i oto znów wrócił na farmę. Na niebie zbierały się ciężkie burzowe chmury, robiło się ciemno, jakby zapadała noc, choć był przecież poranek, a jego czekała jeszcze długa droga. W tym tempie nie dotrze do Chattanooga przed południem.

Na ekranie telefonu komórkowego pokazywał się wyłącznie napis „Brak zasięgu”. Składana mapa w schowku na rękawiczki pokazywała główne drogi międzystanowe i prawdziwe autostrady. Według niej nie istniało nic więcej.

W pobliżu nie dostrzegł też nikogo, kogo mógłby zapytać. Domy stały daleko od szosy, nigdzie nie dostrzegł świateł. Teraz wskaźnik paliwa zbliżał się do zera. Town usłyszał w dali odległy grzmot, na szybie rozbryzgnęła się pierwsza kropla deszczu.

Kiedy więc ujrzał wędrującą poboczem kobietę, uśmiechnął się odruchowo.

— Dzięki Bogu — powiedział głośno, zatrzymując się obok niej. Spuścił szybę po stronie pasażera. — Proszę pani, przepraszam. Chyba zabłądziłem. Może mi pani wskazać, jak dojechać stąd na autostradę 81?

Spojrzała na niego przez otwarte okno.

— Wie pan, chyba nie potrafię tego wytłumaczyć, ale mogłabym pokazać, jeśli pan chce. — Była blada, miała długie ciemne włosy, obecnie mokre.

— Proszę wsiadać — rzekł Town bez chwili wahania. — Najpierw musimy kupić benzynę.

— Dzięki — rzekła. — Szukałam kogoś, kto by mnie podwiózł. — Otworzyła drzwi. Oczy miała zdumiewająco błękitne. — Tu na siedzeniu leży kij — powiedziała zaskoczona.

— Rzuć go do tyłu. Dokąd się wybierasz? — spytał. — Jeśli zdołasz doprowadzić mnie na stację benzynową i dalej, na autostradę, zawiozę cię aż pod sam dom.

— Dziękuję — odparła. — Ale podejrzewam, że jadę dalej niż ty. Wystarczy, jeśli podrzucisz mnie na autostradę. Może tam złapię jakąś ciężarówkę. — Uśmiechnęła się, krzywo, z determinacją. I właśnie ów uśmiech ostatecznie go załatwił.

— Proszę pani — rzekł Town — z pewnością nadam się lepiej niż jakaś ciężarówka. — Czuł w powietrzu jej perfumy, ciężkie, upajające, słodkie, pachnące bzem i magnolią, nie przeszkadzały mu jednak.

— Jadę do Georgii — oznajmiła. — To daleko stąd.

— A ja do Chattanooga. Zabiorę cię, jak najdalej będę mógł.

— Mmm — odparła. — Jak się nazywasz?

— Mówią mi Mack — odparł pan Town. Gdy zagadywał kobiety w barach, czasami dodawał: „A ci, którzy znają mnie lepiej, nazywają mnie Wielki Mack”. To jednak mogło zaczekać. Mieli przed sobą długą jazdę, wiele godzin, by poznać się lepiej. — A ty?

— Laura — odparła.

— Cóż, Lauro — rzekł. — Jestem pewien, że się zaprzyjaźnimy.

* * *