Pani Kali, o skórze czarnej jak atrament i białych ostrych zębach, powiedziała:
— Już czas.
Anansi — srebrne włosy, cytrynowożółte rękawiczki — potrząsnął głową.
— Możemy zaczekać. A póki możemy, powinniśmy czekać.
W tłumie rozszedł się pomruk.
— Nie, słuchajcie. On ma rację — wtrącił stary człowiek o stalowoszarych włosach, Czemobog. W dłoni trzymał niewielki młot, opierając jego koniec o ramię. — Mają lepszą pozycję. Pogoda jest przeciwko nam. Rozpoczęcie walki teraz to szaleństwo.
Coś, co wyglądało trochę jak wilk, a trochę bardziej jak człowiek, chrząknęło i splunęło na ziemię.
— A kiedy będzie lepsza pora do ataku, dieduszko? Czy mamy czekać, aż pogoda się poprawi? Wówczas będą się nas spodziewać. Uważam, że powinniśmy ruszać już teraz.
— Oddzielają nas od nich chmury — zauważył Isten Węgierski. Miał gęste czarne wąsy, wielki zakurzony czarny kapelusz i uśmiech człowieka zarabiającego na życie sprzedażą aluminiowych paneli, nowych dachów i rynien emerytom, człowieka, który zawsze opuszcza miasto, gdy tylko rozliczy czeki, nieważne, czy skończy swą pracę, czy nie.
Mężczyzna w eleganckim garniturze, do tej pory milczący, złożył ręce, wstąpił w krąg światła, po czym jasno i zwięźle wyłożył swe zdanie. Zebrani wokół zaczęli kiwać głowami i szeptać na znak zgody.
Nagle rozległ się głos jednej z trzech kobiet-wojowniczek tworzących w sumie Morrigan. Kobiety stały tak blisko wśród cieni, że stały się jednością, plątaniną pokrytych błękitnymi tatuażami kończyn i ozdób z wronich skrzydeł.
— Nieważne, czy to dobra, czy zła pora. To właściwa pora. Oni nas zabijają. Lepiej zginąć razem w walce jak bogowie, niż umierać pojedynczo, uciekając jak szczury z piwnicy.
Kolejny pomruk, tym razem jednogłośnej zgody. Wyraziła zdanie wszystkich. Nadeszła chwila.
— Pierwsza głowa należy do mnie — oznajmił bardzo wysoki Chińczyk, którego szyję okalał łańcuch maleńkich czaszek. Ruszył powoli w skupieniu w górę zbocza. O ramię oparł kij zakończony zakrzywionym ostrzem, srebrnym niczym księżyc.
Nawet nicość nie trwa wiecznie.
Być może przebywał tam, w nicości, dziesięć minut, może dziesięć tysięcy lat. Nie sprawiało to żadnej różnicy. Czas był czymś, czego już nie potrzebował.
Nie pamiętał swego prawdziwego imienia. Czuł się pusty i oczyszczony, w miejscu niepodobnym do innych miejsc.
Był pustką pozbawioną postaci.
Był niczym.
I w owej nicości rozległ się głos:
— Ho-hoka, kuzynie. Musimy pogadać.
Coś, co niegdyś było Cieniem, odezwało się cicho:
— Whiskey Jack?
— Tak — odparł Whiskey Jack w ciemności. — Trudno cię znaleźć po śmierci. Nie poszedłeś do żadnego z miejsc, które przyszły mi do głowy. Sprawdziłem wszystko, nim pomyślałem, by zajrzeć tutaj. Znalazłeś w końcu swoje plemię?
Cień przypomniał sobie mężczyznę i dziewczynę w dyskotece pod wirującą lustrzaną kulą.
— Chyba znalazłem rodzinę, ale nie plemię.
— Przepraszam, że ci przeszkodziłem.
— Zostaw mnie. Dostałem to, czego pragnąłem. To już koniec.
— Przyjdą po ciebie — oznajmił Whiskey Jack. — Zamierzają cię ożywić.
— Ale ja już skończyłem — odparł Cień. — Wszystko skończone.
— Nie ma czegoś takiego jak koniec. Nigdy. Chodźmy do mnie. Napijesz się piwa?
Rzeczywiście miał ochotę na piwo.
— Jasne.
— Weź też jedno dla mnie. Za drzwiami stoi lodówka. — Whiskey Jack wskazał ręką. Byli w jego chacie.
Cień otworzył drzwi rękami, których jeszcze przed chwilą nie posiadał. Na zewnątrz stała przenośna plastikowa chłodziarka wypełniona kawałkami rzecznego lodu, w którym tkwił tuzin puszek budweisera. Wyciągnął dwie z nich, po czym usiadł w drzwiach, spoglądając na dolinę.
Znajdowali się na szczycie wzgórza w pobliżu wezbranego po roztopach wodospadu. Woda spadała w kilku kaskadach, może dwadzieścia metrów niżej, może trzydzieści. Słońce odbijało się od lodu pokrywającego drzewa wokół stawu w dole.
— Gdzie jesteśmy? — spytał Cień.
— Tam gdzie zeszłym razem — odparł Whiskey Jack. — U mnie. Zamierzasz tak trzymać mojego buda, aż się ogrzeje?
Cień wstał i podał mu puszkę piwa.
— Ostatnim razem nie miałeś koło domu wodospadu — zauważył.
Whiskey Jack nie odpowiedział. Otworzył puszkę i jednym haustem opróżnił do połowy.
— Pamiętasz mojego siostrzeńca? Henry’ego Sójkę? Poetę? Zamienił swojego buicka na twojego Winnebago, pamiętasz?
— Jasne. Nie wiedziałem, że jest poetą.
Whiskey Jack uniósł głowę i spojrzał na niego z dumą.
— Najlepszym poetą w Ameryce — oznajmił.
Wysączył resztę piwa, beknął i wziął kolejną puszkę, podczas gdy Cień otworzył swoją. Obaj mężczyźni usiedli na dworze na kamieniu, wśród jasnozielonych paproci, grzejąc się w porannym słońcu. Patrzyli na spadającą wodę i pili piwo. Na ziemi, w miejscach gdzie zalegały cienie, wciąż leżał śnieg.
Ziemia była mokra i lepka.
— Henry chorował na cukrzycę — ciągnął Whiskey Jack. — To się zdarza. Zbyt często. Wasi ludzie przybyli do Ameryki, zabrali naszą trzcinę cukrową, ziemniaki i kukurydzę, a potem zaczęli nam sprzedawać chipsy i słodzony popcorn. I to my się pochorowaliśmy. — Z namysłem pociągnął łyk piwa. — Dostał kilka nagród za swoje wiersze. Pewni ludzie w Minnesocie nawet chcieli wydać jego zbiorek. Jechał tam właśnie sportowym wozem, by z nimi pomówić. Zamienił twojego Bago na żółtą miazgę. Lekarze powiedzieli, że zapadł w śpiączkę podczas jazdy, zjechał z drogi i zderzył się z drogowskazem. To do was podobne. Jesteście zbyt leniwi, by sprawdzać, gdzie jesteście, odczytywać wskazówki gór i obłoków. Wszędzie potrzebujecie drogowskazów. I tak Henry Sójka odszedł na zawsze. Dołączył do swego brata Wilka. Uznałem zatem, że nic mnie już tam nie trzyma. Wyjechałem na północ. Są tu niezłe ryby.
— Przykro mi z powodu twojego siostrzeńca.
— Mnie także. Teraz mieszkam na północy, daleko od chorób białego człowieka. Od dróg białego człowieka. Od jego drogowskazów. Żółtych samochodów. Słodzonego popcornu.
— I piwa białego człowieka?
Whiskey Jack spojrzał na puszkę.
— Kiedy w końcu poddacie się i odejdziecie, możecie zostawić nam browary Budweisera.
— Gdzie jesteśmy? — spytał Cień. — Czy wciąż wiszę na drzewie? Nie żyję? Naprawdę jestem tutaj? Sądziłem, że to już koniec. Co jest prawdziwe?
— Tak — odparł Whiskey Jack.
— Tak? I to ma być odpowiedź?
— Bardzo dobra odpowiedź. W dodatku prawdziwa.
— Ty też jesteś bogiem? — spytał Cień.
Whiskey Jack pokręcił głową.
— Jestem bohaterem kulturowym — oznajmił. — Zajmujemy się tym samym gównem, co bogowie, ale częściej nam nie wychodzi i nikt nie oddaje nam czci. Opowiadają o nas historie. W niektórych wyglądamy kiepsko, w innych całkiem, całkiem.
— Rozumiem — rzekł Cień. I rzeczywiście mniej więcej rozumiał.
— Posłuchaj — dodał Whiskey Jack. — To nie jest dobry kraj dla bogów. Mój lud pojął to bardzo wcześnie. Istnieją duchy-stwór — cy, które znalazły ziemię, stworzyły ją albo wysrały. Ale zastanów się, proszę. Kto miałby oddawać cześć Kojotowi, który kochał się z Samicą Jeżozwierza, po czym w jego penisie utkwiło więcej igieł niż w poduszeczce na szpilki? Kłócił się ze skałami i skały wygrywały.