— Podwieźć cię, Cień? — spytała Audrey Burton.
— Nie — odparł. — A już na pewno nie ty.
Szedł dalej. Audrey jechała obok niego z prędkością trzech mil na godzinę. Płatki śniegu tańczyły w promieniach reflektorów.
— Myślałam, że była moją najlepszą przyjaciółką — powiedziała Audrey. — Co dzień rozmawiałyśmy. Kiedy kłóciliśmy się z Robbiem, dowiadywała się jako pierwsza — szłyśmy razem do Chi Chi na margheritę pogadać i poplotkować o tym, jacy parszywi są mężczyźni. I przez cały ten czas pieprzyła się z nim za moimi plecami.
— Proszę, odejdź, Audrey.
— Po prostu chcę, żebyś wiedział, że miałam powody.
Milczał.
— Hej! — krzyknęła. — Do ciebie mówię!
Cień odwrócił się.
— Chcesz, żebym ci powiedział, że miałaś rację, gdy splunęłaś Laurze w twarz? Chcesz, żebym powiedział, że mnie to nie bolało, czy że twoje słowa sprawiły, że nienawidzę jej bardziej, niż za nią tęsknię? To się nie zdarzy, Audrey.
Jeszcze minutę jechała obok niego, w milczeniu. W końcu się odezwała:
— Jak było w więzieniu, Cień?
— Świetnie — odparł. — Czułabyś się jak u siebie w domu.
W tym momencie nacisnęła pedał gazu i odjechała z rykiem silnika.
Reflektory zniknęły, świat spowiła ciemność, zmierzch zamienił się w noc. Cień oczekiwał, że rozgrzeje się w marszu, że ciepło dotrze do lodowatych dłoni i stóp, ale nie.
Jeszcze w więzieniu Lokaj Lyesmith nazwał kiedyś mały cmentarzyk obok szpitala Ogrodem Kości i wizja ta na dobre zagnieździła się w umyśle Cienia. Tamtej nocy śnił b ogrodzie skąpanym w blasku księżyca, drzewach białych niczym szkielety, gałęziach zakończonych kościstymi dłońmi, korzeniach sięgających w głąb grobów. Na drzewach w kościanym sadzie rosły owoce, przynajmniej w jego śnie, i owe senne owoce miały w sobie coś niepokojącego. Po przebudzeniu jednak nie pamiętał już, co rosło na drzewach i czemu tak bardzo go odpychało.
Inne samochody mijały go w pędzie. Cień pożałował, że na drodze nie ma chodnika. Potknął się o coś, czego nie dostrzegł w ciemności, i runął do rowu na poboczu. Prawa dłoń zanurzyła się głęboko w zimnym mule. Cień dźwignął się z ziemi, otarł dłonie o nogawkę spodni. Powoli wstał. Wystarczyło mu czasu tylko na to, by zauważyć, że ktoś zjawił się obok niego, a potem silna ręka przycisnęła mu do twarzy i nosa coś mokrego. Poczuł woń ostrych oparów chemicznych.
Tym razem rów wydał mu się ciepły i przytulny.
Skronie Cienia pulsowały, jakby ktoś przybił mu je do głowy górskimi hakami. Ręce związano mu za plecami czymś, co sprawiało wrażenie pasków. Siedział w samochodzie w skórzanym fotelu. Przez chwilę zastanawiał się, czy coś jest nie tak z głębią jego postrzegania, a potem zrozumiał, że nie: drugie siedzenie naprawdę było daleko.
Obok niego siedzieli ludzie. Nie mógł jednak odwrócić głowy, by na nich spojrzeć.
Tłusty młodzieniec z drugiej strony limuzyny wyjął z barku puszkę dietetycznej coca-coli i otworzył z psyknięciem. Miał na sobie długi, czarny płaszcz z jedwabistego materiału. Wydawało się, że ledwie przekroczył dwudziestkę. Na jednym z policzków można było dostrzec ślady trądziku. Gdy zobaczył, że Cień się ocknął, uśmiechnął się.
— Witaj, Cieniu — rzekł. — Nie podskakuj mi.
— W porządku — odparł Cień. — Nie będę. Moglibyście mnie wysadzić pod motelem America, przy autostradzie?
— Uderz go — polecił młodzieniec człowiekowi po lewej stronie Cienia. Czyjaś pięść trafiła go w splot słoneczny. Cień zgiął się w pół, nie mogąc złapać tchu. Potem wyprostował się powoli.
— Mówiłem: nie podskakuj. To było podskakiwanie. Odpowiadaj krótko i do rzeczy, albo cię, kurwa, zabiję. A może nie. Może każę dzieciom połamać ci wszystkie kości w twym pieprzonym ciele. Jest ich dwieście sześć, więc nie podskakuj.
— Zrozumiałem — powiedział Cień.
Światło w limuzynie zmieniało barwę: z fioletu na błękit, potem zieleń i żółć.
— Pracujesz dla Wednesdaya — oznajmił młody człowiek.
— Tak — odparł Cień.
— O co mu, kurwa, chodzi? Musi mieć jakiś plan. Jaki jest jego plan gry?
— Pan Wednesday zatrudnił mnie dopiero dziś rano — odparł Cień. — Jestem jego chłopcem na posyłki.
— Twierdzisz, że nie wiesz?
— Twierdzę, że nie wiem.
Chłopak rozpiął marynarkę i wyjął z wewnętrznej kieszeni srebrną papierośnicę. Otworzył ją i podsunął Cieniowi.
— Zapalisz?
Cień zastanawiał cię, czy nie poprosić, by rozwiązano mu ręce. Zdecydował, że lepiej nie.
— Nie, dziękuję — powiedział.
Papieros wyglądał jak skręt, a gdy chłopak zapalił go matową, czarną zapalniczką Zippo, w powietrzu rozeszła się woń palących się urządzeń elektrycznych.
Młodzian odetchnął głęboko, po czym wstrzymał oddech. Pozwolił, by dym wysączył mu się z ust, i znów wciągnął go w nozdrza. Cień podejrzewał, że tamten dłuższy czas ćwiczył to przed lustrem, nim zdecydował się publicznie zademonstrować swoje umiejętności.
— Jeśli mnie okłamałeś — oznajmił z bardzo daleka chłopak — to cię, kurwa, zabiję. — Zaciągnął się lekko papierosem. — Mówisz, że mieszkasz w motelu America. — Postukał w okienko kierowcy. Szklana przegroda opuściła się. — Hej, motel America, przy autostradzie. Musimy podwieźć gościa.
Kierowca kiwnął głową. Szyba znów się uniosła.
Migotliwy światłowodowy blask wewnątrz limuzyny wciąż ulegał zmianom, przechodząc kolejne fazy ciemnych barw. Cień odniósł wrażenie, że oczy chłopaka także połyskują zielenią starych monitorów komputerowych.
— Powtórz to Wednesdayowi, stary. Powiedz mu, że przeszedł do historii. Został zapomniany. Jest stary. Powiedz, że my jesteśmy przyszłością i nie obchodzi nas ani on, ani ktokolwiek jemu podobny, Skazano go na śmietnik historii, podczas gdy ludzie tacy jak ja jeżdżą limuzynami po superautostradach jutra.
— Przekażę — zgodził się Cień. Zaczynało mu się kręcić w głowie. Miał nadzieję, że nie zwymiotuje.
— Powiedz mu, że przeprogramowaliśmy rzeczywistość, że język to wirus, religia — system operacyjny, a modlitwy to jedynie wkurzający spam. Powtórz mu to albo każę cię, kurwa, zabić — powiedział łagodnie młodzieniec, spowity w obłok dymu.
— Zrozumiałem — powiedział Cień. — Tu możecie mnie wysadzić. Resztę przejdę na piechotę.
Młody człowiek przytaknął.
— Miło się z tobą gadało — rzekł. Dym sprawił, że chłopak złagodniał. — Powinniście wiedzieć, że jeśli zdecydujemy się was, kurwa, zabić, to po prostu was skasujemy. Zrozumiałeś? Wystarczy szczęk spustu i twoje miejsce zapisują losowo zera i jedynki. Odkasowanie nie wchodzi w grę. — Postukał w szybę za plecami. — On tu wysiada — oznajmił. Potem odwrócił się do Cienia, wskazując na papierosa. — Syntetyczne skórki ropuch — rzekł. — Wiedziałeś, że potrafią już syntetyzować bufoteninę?
Samochód przystanął. Drzwi się otworzyły. Cień niezręcznie wygramolił się na zewnątrz. Przecięto mu więzy. Odwrócił się. Wnętrze samochodu stało się rozedrganą chmurą dymu, w której połyskiwały dwa światełka, miedziane niczym piękne oczy żaby.
— Chodzi o pieprzony dominujący paradygmat, Cień. Nic innego nie ma znaczenia. A przy okazji, przykro mi z powodu twojej starej.