Następnego dnia, w dzień poświęcony Wszechojcu, znaleźli skraelinga. Był to drobny mężczyzna o długich włosach, czarnych niczym pióra skrzydła kruka, i skórze barwy ciemnej, czerwonej gliny. Przemawiał słowami, których nie rozumieli — nikt, nawet bard, choć żeglował na statku, który przepłynął między Kolumnami Herkulesa, i znał mowę handlarzy z Morza Śródziemnego. Obcy miał na sobie pióra i futra. W długie włosy wplótł niewielkie kości.
Zaprowadzili go do obozu, poczęstowali pieczonym mięsiwem i mocnym trunkiem. Zaśmiewali się głośno, gdy zaczął chwiać się i śpiewać, a jego głowa kołysała się bezwładnie — i wszystko to po niecałym rogu miodu. Dali mu go więcej i wkrótce zasnął pod stołem, z głową ukrytą pod ręką.
Wówczas podnieśli go — dwoje ludzi za ramiona i dwoje za nogi — i dźwigając na wysokości barków, we czwórkę, niczym ośmionogi koń, ponieśli na czele procesji do jesionu na wzgórzu, nad zatoką. Tam zarzucili mu na szyję linę i powiesili, na cześć Wszechojca, boga szubienic. Ciało skraelinga kołysało się na wietrze. Jego twarz poczerniała, język wysunął się z warg, oczy wypadły z orbit. Penis stwardniał tak, że dało się na nim powiesić skórzany hełm. A oni śmiali się i wiwatowali, dumni, że mogą posłać w niebo swą ofiarę.
Następnego dnia, gdy na ramionach trupa usiadły dwa wielkie kruki i zaczęły wydziobywać policzki i oczy, wiedzieli, że ofiara została przyjęta.
Nastała długa zima, a oni głodowali. Pocieszała ich jednak myśl, że wiosną odeślą łódź do krajów północy, by przywiozła osadników i kobiety. A gdy dni stawały się coraz zimniejsze i krótsze, niektórzy z nich zaczęli szukać wioski skraelinga, w nadziei że będzie tam jedzenie i kobiety. Niczego jednak nie znaleźli, poza miejscami, w których palono ogniska, małymi opuszczonymi obozami.
Pewnego zimowego dnia w blasku zimnego odległego słońca, bladego niczym srebrna moneta, ujrzeli, że szczątki ciała skraelinga zniknęły z jesionu. Po południu zaczął padać śnieg — wielkie leniwe płatki. Mężczyźni z północy zamknęli bramy swego obozowiska i ukryli się za ścianami z drewna.
Tej nocy zaatakował ich oddział skraelingów: pięciuset przeciw trzydziestu. Wdrapali się na palisadę i w ciągu następnych siedmiu dni zabili wszystkich trzydziestu ludzi, na trzydzieści różnych sposobów. I historia oraz ich lud zapomnieli o żeglarzach.
Wojownicy zburzyli palisadę i spalili wioskę. Łódź stojącą na brzegu dnem do góry także spalili, w nadziei że bladoskórzy przybysze mają tylko jedną i dzięki temu ludzie z północy nie przybędą już na ich brzegi.
Minęło ponad sto lat, nim Leif Szczęśliwy, syn Eryka Czerwonego, ponownie odkrył krainę, którą nazwał Krajem Wina. Gdy tam przybył, jego bogowie już nań czekali: jednoręki Tyr, siwy Odyn, bóg szubienicy, i Thor, pan piorunów.
Już tam byli.
Czekali.
ROZDZIAŁ IV
Cień i Wednesday zjedli śniadanie w Wiejskiej Kuchni naprzeciwko motelu. Była ósma rano. Świat zasnuła lodowata mgła.
— Wciąż jesteś gotów do wyjazdu z Eagle Point? Jeśli tak, muszę załatwić parę spraw. Dziś jest piątek. Piątek to wolny dzień. Dzień kobiet. Jutro sobota. Mamy wiele do zrobienia.
— Jestem gotów — odparł Cień. — Nic mnie tu nie trzyma.
Wednesday napełnił swój talerz wysokim stosem najróżniejszych wędlin. Cień wziął kawałek melona, precel i kostkę sera topionego. Usiedli razem przy stole z boku.
— Wczoraj miałeś niezły sen — mruknął Wednesday.
— Tak. Niezły.
Gdy wstał rano, ujrzał na wykładzinie zabłocone ślady stóp Laury, prowadzące z sypialni do holu i dalej za drzwi.
— A zatem — zagadnął Wednesday — czemu nazywają cię Cieniem?
Cień wzruszył ramionami.
— To moje imię — odparł.
Za szklanymi drzwiami zamglony świat przypominał ołówkowy szkic w kilkunastu odcieniach szarości, na którym tu i tam pojawiały się smugi ognistej czerwieni i czystej bieli.
— Jak straciłeś oko?
Wednesday wsadził do ust kilka kawałków bekonu, pogryzł je i wierzchem dłoni otarł zatłuszczone wargi.
— Nie straciłem — rzekł. — Wciąż dokładnie wiem, gdzie jest.
— Jaki mamy plan?
Jego rozmówca zastanowił się chwilę. Przełknął parę jaskra-woróżowych plastrów szynki, wybrał z brody okruch mięsa i rzucił go na talerz.
— Plan wygląda następująco: jutro wieczorem spotykamy się z kilkoma osobami, niezwykle zasłużonymi w swych własnych dziedzinach — nie pozwól, by ich zachowanie cię onieśmieliło. Spotkanie to odbędzie się w jednym z najważniejszych miejsc w całym kraju. Potem czeka nas biesiada. Muszę zapewnić sobie ich pomoc w moim przedsięwzięciu.
— A gdzie znajduje się to najważniejsze miejsce?
— Sam zobaczysz, mój chłopcze. Powiedziałem: „jedno z najważniejszych”. Opinie w tej materii różnią się nieco. Posłałem wiadomość mym kolegom. Po drodze zatrzymamy się w Chicago. Potrzebuję pieniędzy. Należyte przyjęcie — a muszę podjąć ich należycie — wymaga więcej gotówki, niż mam w tej chwili. Potem ruszamy do Madison.
Wednesday zapłacił i wyszli, kierując się na parking. Rzucił Cieniowi kluczyki. Wjechali na autostradę i zostawili za sobą miasto.
— Będziesz tęsknił? — spytał Wednesday. Grzebał w teczce pełnej map.
— Za miastem? Nie. Tak naprawdę tu nie żyłem. W dzieciństwie nigdy nie przebywałem długo w jednym miejscu i dotarłem tu dopiero po dwudziestce. To miasto należało do Laury.
— Miejmy nadzieję, że Laura tu zostanie — mruknął Wednesday.
— To był sen — przypomniał Cień. — Pamiętaj.
— I dobrze. Zdrowe podejście. Pieprzyłeś się z nią wczoraj?
Cień odetchnął głęboko.
— Nie twoja cholerna sprawa. I nie.
— A chciałeś?
Nie odpowiedział. Jechał na północ w stronę Chicago. Wednesday zachichotał i pochylił się nad mapami. Rozwijał je i składał, od czasu do czasu zapisywał coś w żółtym notatniku dużym, srebrnym długopisem.
Wreszcie skończył, odłożył długopis, rzucił teczkę na tylne siedzenie.
— Najlepszą rzeczą w stanach, do których zmierzamy — oznajmił — w Minnessocie, Wisconsin i okolicach, są kobiety, dokładnie takie, jakie lubiłem, gdy byłem młodszy: jasnoskóre i niebieskookie, o włosach tak jasnych, że niemal białych, wargach barwy wina i okrągłych, pełnych piersiach, żyłkowanych niczym dobry ser.
— Tylko gdy byłeś młodszy? Wczoraj miałem wrażenie, że nieźle się zabawialiście.
— Tak. — Wednesday uśmiechnął się. — Chciałbyś poznać tajemnicę mojego powodzenia?
— Płacisz im?
— Nic tak banalnego. Nie. Tajemnicą jest urok. Zwykły urok.
— Urok, tak? Cóż, jak mówią, albo się go ma, albo nie.
— Uroków można się nauczyć — oznajmił Wednesday.
Cień nastawił radio na stację nadającą stare przeboje i zaczął słuchać piosenek z czasów, gdy przyszedł na świat. Bob Dylan śpiewał o deszczu, który spadnie, i Cień zastanawiał się, czy ów deszcz już spadł, czy też wciąż czeka na właściwą chwilę. Droga przed nimi była pusta. Kryształki lodu na asfalcie lśniły w porannym słońcu niczym diamenty.