Chicago nadeszło powoli jak migrena. Najpierw jechali przez pustkowia, potem niedostrzegalnie miasteczka połączyły się, tworząc odległe przedmieścia, które w końcu stały się miastem.
Zaparkowali przed przysadzistą, czarną kamienicą. Z chodnika ktoś odgarnął śnieg. Weszli do holu i Wednesday nacisnął najwyższy guzik na sfatygowanym domofonie. Nic się nie stało. Przycisnął ponownie. Potem zaczął eksperymentalnie naciskać inne guziki, należące do reszty lokatorów. Bez rezultatu.
— Zepsuty — oznajmiła wysuszona stara kobieta, schodząc ku nim po schodach. — Nie działa. Dzwoniliśmy do zarządcy. Pytaliśmy, kiedy go naprawi, kiedy naprawi ogrzewanie, ale jego to nie obchodzi. Na zimę wyjeżdża do Arizony. Dla zdrowia. — Akcent miała mocny; Cień uznał, że wschodnioeuropejski. Wednesday ukłonił się nisko.
— Zoria, moja droga. Muszę rzec, że wyglądasz niewiarygodnie pięknie. Cudowna istota. W ogóle się nie postarzałaś.
Stara kobieta posłała mu nieprzychylne spojrzenie.
— On nie chce się z tobą widzieć. Ja też nie chcę się z tobą widzieć. Zawsze przynosisz złe wieści.
— To dlatego że przychodzę tylko w ważnych sprawach.
Pociągnęła nosem. W ręku miała pustą sznurkową siatkę, na sobie stary, czerwony płaszcz, zapięty pod szyję. Zerknęła podejrzliwie na Cienia.
— Co to za osiłek? — spytała Wednesdaya. — Kolejny z twoich morderców?
— Zbyt nisko mnie cenisz, pani. Nazywamy go Cieniem. Owszem, pracuje dla mnie, ale w imieniu innych. Cieniu, pozwól, że cię przedstawię uroczej pannie Zorii Wieczemej.
— Miło mi panią poznać — rzekł Cień.
Staruszka przyjrzała mu się bystrym, ptasim wzrokiem.
— Cień — rzekła. — Dobre imię. Gdy wydłużają się cienie, nastaje moja pora. A ty jesteś długim cieniem. — Zmierzyła go wzrokiem, po czym się uśmiechnęła. — Możesz ucałować mą dłoń — dodała, wyciągając zimną rękę.
Cień pochylił się i pocałował szczupłe palce. Na środkowym ujrzał wielki pierścionek z bursztynem.
— Dobry chłopiec — powiedziała. — Idę na zakupy. Widzicie, tylko ja cokolwiek zarabiam. Pozostałe dwie nie potrafią zarabiać na przepowiadaniu przyszłości. To dlatego, że mówią wyłącznie prawdę, a ludzie nie chcą słuchać prawdy. Prawda jest zła. Budzi niepokój. Więc ludzie nie wracają. Ja jednak umiem kłamać, mówić to, co chcą usłyszeć, i to ja zarabiam na chleb. Jak myślicie, zostaniecie na kolację?
— Taką mam nadzieję — rzekł Wednesday.
— Więc daj mi trochę grosza na zakupy — poleciła. — Mam swoją dumę, ale nie jestem głupia. Pozostałe są dumniejsze ode mnie, a on najdumniejszy ze wszystkich. Daj mi więc pieniądze i nie wspominaj o tym.
Wednesday otworzył portfel, sięgnął do środka, wyjął dwudziestkę. Zoria Wieczernaja wyrwała mu ją z palców i czekała dalej. Wyciągnął kolejny banknot i wręczył go jej.
— Tak jest dobrze — powiedziała. — Nakarmimy was jak hrabiów. A teraz idźcie schodami na górę. Zoria Utriennaja już wstała, ale nasza siostra jeszcze śpi, więc nie hałasujcie zbytnio.
Cień i Wednesday wdrapali się po ciemnych schodach. Na podeście dwa piętra wyżej ujrzeli stos ciemnych worków ze śmieciami. Powietrze cuchnęło zgnilizną.
— To Cyganie? — spytał Cień.
— Zoria i jej rodzina? Ależ nie. Nie są Komami. To Rosjanie. Słowianie.
— Ale skoro przepowiada przyszłość?
— Wielu ludzi przepowiada przyszłość. Sam też się tym zajmuję. — Wednesday dyszał ciężko, gdy pokonywali ostatnie schody. — Straciłem formę.
Na podeście ujrzeli tylko jedne drzwi; czerwone, z dużym judaszem pośrodku.
Wednesday zapukał, nikt nie odpowiedział. Zapukał ponownie, tym razem głośniej.
— Już dobrze, dobrze. Słyszę, słyszę.
Odgłos otwieranych zamków, odciąganych zasłon, szczęk łańcucha. Drzwi odchyliły się odrobinę.
— Kto tam? — Męski głos, stary, ochrypły od papierosów.
— Stary druh, Czernobogu, z towarzyszem.
Drzwi otwarły się na całą długość łańcucha. Cień ujrzał szarą twarz, wyglądającą na nich z mroku.
— Czego chcesz, Wotanie?
— Na początek napawać się twoim towarzystwem. Mam też pewne informacje. Jak to brzmi?… A tak, możesz dowiedzieć się czegoś pożytecznego.
Drzwi otwarły się szeroko. Mężczyzna w przykurzonym szlafroku był niski, miał szarosiwe włosy i ostre rysy. Jego nogi okrywały prążkowane spodnie, stare i wyświecone. Na stopach miał kapcie. W kwadratowych palcach trzymał papierosa bez filtra. Zaciągał się głęboko, osłaniając płomyk ręką — jak więzień, pomyślał Cień, albo żołnierz. Lewą dłoń wyciągnął do Wednesdaya.
— A zatem witaj, Wotanie.
— Teraz nazywają mnie Wednesday — odparł tamten, ściskając rękę starca.
Wąski uśmiech, błysk żółtych zębów.
— Tak, bardzo zabawne. A to jest…?
— Mój towarzysz. Cieniu, poznaj pana Czernoboga.
— Miło mi — rzekł Czemobog, ściskając lewą dłoń Cienia. Ręce miał szorstkie, pokryte odciskami, a czubki palców żółte, jakby zanurzył je w jodynie.
— Jak się pan miewa, panie Czernobog?
— Jestem stary, bolą mnie flaki, bolą mnie plecy i co rano wy — kasłuję płuca.
— Czemu stoicie w drzwiach? — usłyszeli głos kobiety. Cień spojrzał ponad ramieniem Czernoboga i ujrzał staruszkę, drobniejszą i szczuplejszą niż siostra. Włosy miała długie i wciąż złote. — Jestem Zoria Utriennaja — oznajmiła. — Nie powinniście stać w przedpokoju. Wejdźcie, usiądźcie. Zrobię wam kawy.
Znaleźli się w mieszkaniu pachnącym rozgotowaną kapustą, kocimi sikami i zagranicznymi papierosami bez filtra. Gospodarz poprowadził ich wąskim korytarzem obok kilkorga zamkniętych drzwi do salonu, i posadził na wielkiej, starej kanapie z końskiego włosia. Przybycie gości obudziło starego, szarego kota, który przeciągnął się, wstał i sztywno odmaszerował na najdalszy skrawek kanapy. Tam ułożył się, przez moment patrzył na nich czujnie, po czym zamknął oko i zasnął. Czernobog usadowił się naprzeciwko, na fotelu.
Zoria Utriennaja znalazła pustą popielniczkę i ustawiła ją obok niego.
— Jaką kawę lubicie? — spytała gości. — My pijemy czarną jak noc i słodką jak grzech.
— Brzmi świetnie, proszę pani — odparł Cień. Wyjrzał przez okno na budynek po drugiej stronie ulicy.
Zoria Utriennaja wyszła. Czernobog odprowadził ją wzrokiem.
— Dobra kobieta — rzekł. — Nie taka jak siostry. Jedna to harpia, druga cały czas śpi.
Położył nogę w kapciu na długim, niskim stoliku, pośrodku którego stała szachownica pokryta śladami papierosów i mokrych kubków.
— To pańska żona? — spytał Cień.
— To niczyja żona. — Przez moment starzec milczał, patrząc na swe szorstkie ręce. — Wszyscy jesteśmy krewnymi. Przybyliśmy tu razem, dawno temu.
Z kieszeni szlafroka wyjął paczkę papierosów. Wednesday wyciągnął wąską, złotą popielniczkę i podał mu ogień.
— Najpierw znaleźliśmy się w Nowym Jorku — rzekł Czerno — bog. — Wszyscy nasi rodacy tam przyjechali. Potem przenieśliśmy się tu, do Chicago, i wszystko zaczęło się psuć. Nawet w starym kraju już prawie o mnie zapomnieli. Tutaj jestem tylko złym wspomnieniem. Wiesz, co robiłem, gdy przybyłem do Chicago?