Выбрать главу

Skinęła głową.

— Ja jestem najmłodsza. Zoria Utriennaja urodziła się rankiem. Zoria Wieczernaja — wieczorem, a ja o północy. Jestem Siostrą Północną, Zoria Połunoczną. Masz żonę?

— Nie żyje. W zeszłym tygodniu zginęła w wypadku. Wczoraj był jej pogrzeb.

— Tak mi przykro.

— Zeszłej nocy złożyła mi wizytę. — Tu, w ciemności, w blasku księżyca, powiedział to z łatwością. Słowa te nie wydawały się nie do pomyślenia, jak za dnia.

— Spytałeś, czego chce?

— Nie. Raczej nie.

— Może powinieneś. To najmądrzejsza rzecz, o jaką można spytać umarłych. Czasami nawet odpowiadają. Zoria Wieczernaja mówiła, że grałeś w warcaby z Czernobogiem.

— Owszem, wygrał prawo roztrzaskania mi czaszki młotem.

— W dawnych czasach prowadzili ludzi na szczyt góry, w najwyższe miejsca. Tam rozbijali im głowy kamieniami, dla Czernoboga.

Cień rozejrzał się. Byli sami. Zoria Połunocznaja roześmiała się szczerze.

— Nie bądź niemądry, jego tu nie ma. Ty także wygrałeś. Nie zada ciosu, póki to wszystko się nie skończy. Tak powiedział. Dowiesz się kiedy, tak jak krowy, które zabijał. One zawsze wiedziały. W przeciwnym razie, jaki to ma sens?

— Mam wrażenie — powiedział Cień — jakbym znalazł się w świecie kierującym się własną logiką, własnymi prawami. Kiedy śnisz i wiesz, że są prawa, których nie wolno złamać, nawet jeśli nie wiesz jakie, po prostu się im poddajesz. Wiesz?

— Wiem. — Ujęła jego rękę lodowato zimną dłonią. — Raz już dostałeś ochronę. Dostałeś słońce, ale je straciłeś, oddałeś. Ja mogę zapewnić ci słabszą ochronę. Córkę, nie ojca. Ale wszystko się liczy. — Mroźny wiatr unosił wokół jej twarzy białe włosy.

— Mam z tobą walczyć? Grać w warcaby? — spytał.

— Nie musisz mnie nawet całować — odparła. — Po prostu weź ode mnie księżyc.

— Jak?

— Weź księżyc.

— Nie rozumiem.

— Patrz — poleciła Zoria Połunocznaja. Uniosła lewą rękę i przytrzymała ją przed księżycem, tak że jej palec wskazujący i kciuk zdawały się go chwytać. Potem jednym płynnym gestem pociągnęła. Przez moment zdawało się, że zdjęła księżyc z nieba. Później jednak Cień ujrzał, iż srebrna tarcza znów świeci. Zoria Połunocznaja rozchyliła palce, ukazując trzymaną między kciukiem i palcem wskazującym srebrną dolarówkę z głową Wolności.

— Przepięknie to zrobiłaś — powiedział. — Niczego nie zauważyłem i nie wiem, jak przemyciłaś monetę.

— Nie przemyciłam jej, wzięłam. A teraz ci ją daję. Schowaj bezpiecznie, nie oddawaj nikomu, proszę.

Włożyła mu monetę w prawą dłoń i zacisnęła palce. Pieniądz był bardzo zimny. Zoria Połunocznaja pochyliła się, zamknęła mu oczy palcami i ucałowała lekko w obie powieki.

* * *

Cień ocknął się na kanapie, w pełni ubrany. Wąski promień słońca wpadał przez okno. Tańczyły w nim drobinki kurzu.

Wstał z łóżka i podszedł do okna. W świetle dnia pokój wydawał się znacznie mniejszy. Nagle uświadomił sobie, co niepokoiło go zeszłej nocy. Ponownie wyjrzał na zewnątrz, na drugą stronę ulicy. Za oknem nie było schodów przeciwpożarowych, balustrady ani zardzewiałych stopni.

Nadal jednak trzymał w dłoni jasną i lśniącą, jak w dniu, w którym ją wybito, srebrną dolarówkę z 1922 roku, ozdobioną głową Wolności.

— A, wstałeś. — Wednesday wsunął do środka głowę. — Chcesz kawy? Jedziemy napaść na bank.

PRZYBYCIE DO AMERYKI
1721

Ważną cechą amerykańskiej historii — napisał pan Ibis w swym oprawnym w skórę dzienniku — jest jej fikcyjny charakter. Ma w sobie prostotę czarno-białego rysunku dla dzieci bądź ludzi, którzy się nudzą. W większości pozostaje niezbadana, niewyobrażona, nieprzemyślana. Jest obrazem, nie samą sobą. Fikcyjna historia głosi — ciągnął dalej, przerywając na moment, by zanurzyć pióro w kałamarzu i zebrać myśli — iż Amerykę założyli pielgrzymi, poszukujący swobody i wolności wyznania, że przybyli do Ameryki, osiedli tam, rozmnażali się i napełniali pustą ziemię.

W istocie kolonie amerykańskie były nie tylko miejscem ucieczki, ale i wysypiskiem, ostoją wyrzutków. W czasach, gdy człowiek mógł zawisnąć w londyńskim Tyburn na drzewie o trzech gałęziach za kradzież dwunastu pensów, Ameryki stały się symbolem łaski, drugiej szansy. Lecz warunki zsyłki były takie, że dla niektórych łatwiej było skoczyć z bezlistnego drzewa i odtańczyć w powietrzu ostatni taniec aż do końca. Zwano to zesłaniem: na pięć lat, dziesięć, dożywotnim. Tak brzmiał wyrok.

Skazańca sprzedawano kapitanowi i wsadzano na jego statek, wypakowany ciasno, niczym statek niewolniczy, zmierzający do kolonii albo Indii Zachodnich. Po zejściu na ląd kapitan odsprzedawał go na służbę komuś, kto wielokrotnie odbierał sobie koszt jego skóry, aż do zakończenia kontraktu. Przynajmniej jednak człowiek nie czekał na powieszenie w angielskim więzieniu (w tamtych czasach bowiem więzienia były miejscami, w których czekało się na uwolnienie, zsyłkę bądź powieszenie, a nie odsiadywało wyroki) i można było skorzystać z szansy dawanej przez Nowy Świat. Można też było przekupić kapitana i powrócić do Anglii przed zakończeniem zsyłki. Ludzie tak robili. Jeśli jednak władze schwytały kogoś takiego — jeżeli wydał go stary wróg bądź przyjaciel, mający rachunki do wyrównania — takiego delikwenta wieszano bez litości.

Przypomina mi to — ciągnął dalej po krótkiej przerwie, podczas której napełnił kałamarz na biurku ze schowanej w szafie butelki atramentu barwy umbry i ponownie zanurzył stalówkę — o życiu Essie Tregowan, pochodzącej z małej wioski na urwiskach Komwalii, na południowym wschodzie Anglii. Jej rodzina żyła tam od niepamiętnych czasów. Ojciec był rybakiem; plotkowano, iż jest jednym z korsarzy, tych którzy w burzliwe noce zawieszali lampy wysoko na niebezpiecznych skałach, zwabiając na nie statki, po to by później zrabować przywożone towary. Matka Essie służyła we dworze dziedzica jako kucharka i w wieku dwunastu lat Essie także podjęła tam pracę, w pomywalni. Była drobną dziewczynką o wielkich brązowych oczach i ciemnobrązowych włosach. Nie przykładała się zbytnio do pracy. Stale wymykała się z kuchni, by słuchać historii i opowieści, jeśli tylko ktoś zechciał ją zagadnąć: historii o skrzatach i sprigganach, o czarnych psach z wrzosowisk i kobietach-fokach z Kanału. A choć dziedzic wyśmiewał się z podobnych zabobonów, kuchenna służba zawsze wystawiała nocą porcelanowy spodek pełen najtłustsze-go mleka dla skrzatów.

Minęło kilka lat. Essie nie była już drobna i chuda. Wypełniła się i napęczniała niczym fale zielonego morza. Jej brązowe oczy śmiały się, kasztanowe loki fruwały na wietrze. Wzrok Essie spoczął na Bartholomew, osiemnastoletnim synu dziedzica, który wrócił właśnie z Rugby. Nocą poszła pod kamień na skraju lasu, złożyła na nim chleb — który Bartholomew napoczął, ale nie dokończył — owinięty kosmykiem włosów. Już następnego dnia młody panicz podszedł do niej, zagadnął i spojrzał z aprobatą oczami o niebezpieczniej barwie nieba tuż przed burzą. Essie czyściła właśnie kominek w jego sypialni.

— Ma takie groźne oczy — westchnęła Essie Tregowan.

Wkrótce potem Bartholomew wyjechał do Oksfordu, a gdy Essie nie mogła ukrywać swego stanu, została odprawiona. Dziecko jednak urodziło się martwe i na prośbę matki Essie, świetnej kucharki, żona dziedzica przekonała męża, by przywrócił posadę dawnej służącej.