Выбрать главу

— Ładnie zrobione — pogratulował Wednesday.

— Dopiero się uczę — odparł Cień. — Techniczne sztuczki już znam. Najtrudniej jest sprawić, by ludzie patrzyli nie na tę rękę.

— Naprawdę?

— Tak — odparł Cień. — Nazywamy to zmyłką.

Wsunął pod monetę środkowe palce, przycisnął ją do dłoni i w tym momencie popełnił błąd. Moneta z brzękiem spadła na ziemię i sturlała się po schodach. Wednesday schylił się i ją podniósł.

— Nie możesz tak lekko traktować podarków — oznajmił. — Coś takiego powinieneś trzymać przy sobie, nie rzucać wokoło. — Uważnie obejrzał dolarówkę, najpierw orła, potem oblicze Wolności na odwrocie. — Ach, Wolność. Piękna, prawda? — Rzucił monetę Cieniowi, który złapał ją w powietrzu i pozornie przełożył srebrny pieniądz do lewej ręki, podczas gdy w istocie zatrzymał go w prawej, a potem wsunął lewą rękę do kieszeni. Moneta tkwiła w prawej dłoni, na widoku. Jej dotyk dodawał otuchy.

— Wolność — ciągnął Wednesday. — Podobnie jak wiele bogów, drogich sercom Amerykanów, to cudzoziemka, w tym przypadku Francuzka, choć szanując amerykańską wrażliwość, Francuzi okryli szatą wspaniałe łono jej posągu, który podarowali Nowemu Jorkowi. Wolność. — Zmarszczył nos na widok leżącej na podłodze zużytej prezerwatywy. Z niesmakiem kopnął ją na bok. — Ktoś mógł się na tym pośliznąć, skręcić kark — mruknął. — Coś jak skórka od banana, tyle że niesmaczna i ironiczna. — Pchnął drzwi i nagle uderzył w nich blask słońca. — Wolność! — zagrzmiał Wednesday, idąc do samochodu. — To suka, którą trzeba rżnąć na posłaniu z trupów!

— Ach tak? — spytał Cień.

— Cytuję — wyjaśnił Wednesday. — Cytuję jakiegoś Francuza. Oto, czyj posąg stoi w nowojorskim porcie: suki, która lubi się pieprzyć na szczątkach spod gilotyny. Nieś sobie wysoko swoją pochodnię, moja droga. W sukni wciąż masz szczury, a po nogach spływa ci zimna sperma.

Otworzył kluczykiem drzwi i wskazał Cieniowi fotel pasażera.

— Ja uważam, że jest piękna — oznajmi! Cień, unosząc do oczu monetę. Srebrna twarz Wolności przypominała mu nieco Zorię Połunoczną.

— To właśnie — odparł Wednesday, ruszając z miejsca — jest odwieczne szaleństwo człowieka. Pościg za słodkim ciałem. Choć w istocie stanowi ono jedynie piękną osłonę kości, żeru dla robaków. Nocą ocieramy się o żer dla robaków. Bez urazy.

Cień nigdy jeszcze nie widział Wednesdaya w tak wylewnym nastroju. Uznał, że jego nowy szef przechodzi przez fazy ekstrawertyzmu, przeplatane fazami głębokiego milczenia.

— A zatem nie jesteś Amerykaninem?

— Nikt nie jest Amerykaninem — odparł Wednesday. — Nie z pochodzenia. Właśnie o to chodzi. — Zerknął na zegarek. — Wciąż pozostało nam do zabicia kilka godzin, przed zamknięciem banków. A przy okazji, wczoraj wieczorem świetnie się spisałeś z Czernobogiem. W końcu namówiłbym go do współpracy, ale dzięki tobie zgodził się z zapałem.

— Tylko dlatego, że później może mnie zabić.

— Niekoniecznie. Jak sam-słusznie zauważyłeś, jest stary i cios może na przykład tylko cię sparaliżować, tak że zostaniesz bezwładnym inwalidą. Masz zatem na co czekać, jeśli rzecz jasna pan Czernobog przeżyje nadchodzące problemy.

— Istnieją co do tego wątpliwości? — spytał Cień, naśladując intonację Wednesdaya i nienawidząc się za to.

— O tak, kurwa — odparł Wednesday. Zjechał na parking przed bankiem. — Oto bank — oznajmił — który zamierzam okraść. Zamykają go za kilka godzin. Wejdźmy się przywitać.

Gestem wezwał Cienia, który z wahaniem wysiadł z samochodu. Jeśli stary zamierzał zrobić coś głupiego, Cień nie widział powodu, by pozwolić zarejestrować swoją twarz kamerze. Jednak ciekawość zwyciężyła, więc wszedł do środka. Wbijał wzrok w ziemię, pocierał ręką nos, starał się jak najlepiej ukryć twarz.

— Blankiety wpłaty, proszę pani? — spytał Wednesday samotną kasjerkę.

— Leżą tam.

— Doskonale. A gdybym chciał wpłacić w nocy…?

— Te same blankiety. — Uśmiechnęła się do niego. — Wiesz, gdzie jest trezor, mój drogi? Na lewo od głównego wejścia, na ścianie.

— Dziękuję pięknie.

Wednesday zabrał plik blankietów. Pożegnał kasjerkę uśmiechem i obaj wyszli.

Na moment Wednesday przystanął na chodniku, z namysłem drapiąc się w głowę. Wreszcie podszedł do bankomatu i skrytki w ścianie, po czym obejrzał je uważnie. Poprowadził Cienia na drugą stronę ulicy do supermarketu, gdzie kupił sobie czekoladowego loda, a Cieniowi kubek gorącej czekolady. Na ścianie w holu, pod tablicą ogłoszeniową z informacjami o pokojach do wynajęcia i kociętach i szczeniętach do oddania w dobre ręce, wisiał telefon. Wednesday zapisał numer. Ponownie przeszli przez jezdnię.

— A teraz — oznajmił nagle — potrzebny nam śnieg. Porządny, gęsty, irytujący śnieg. Pomyśl dla mnie o śniegu, dobrze?

— Słucham?

— Skup się na chmurach, tych na zachodzie. Myśl, by stały się gęściejsze, ciemniejsze. Myśl o szarym niebie i ostrym wietrze znad bieguna. Myśl o śniegu.

— Wątpię, by to cokolwiek dało.

— Bzdura. W najgorszym razie zajmiesz czymś myśli. — Wednesday przekręcił kluczyk w zamku. — Teraz ksero. Pospiesz się.

Śnieg — myślał Cień, siedząc w samochodzie i sącząc gorącą czekoladę. Wielkie, roziskrzone płaty śniegu, opadające w powietrzu, plamy bieli na tle stalowoszarego nieba, śnieg, który dotyka języka, niosąc mróz i zimę, nieśmiało całuje ci twarz, a potem zamraża na śmierć. Dwadzieścia pięć centymetrów białej waty. Baśniowy świat, piękny, nie do poznania…

Wednesday mówił coś do niego.

— Słucham?

— Powiedziałem, że jesteśmy na miejscu — powtórzył Wednesday. — Ale ty byłeś gdzie indziej.

— Myślałem o śniegu — wyjaśnił Cień.

W punkcie ksero Wednesday zajął się odbijaniem bankowych blankietów wpłaty. Poprosił też o wydrukowanie dwóch kompletów po dziesięć wizytówek. Cień poczuł pierwszy ból głowy i dziwne napięcie między łopatkami. Zastanawiał się, czy może źle spał, czy też ów ból stanowi nieprzyjemną pamiątkę poprzedniego wieczoru.

Wednesday usiadł przy komputerze, ułożył list i z pomocą pracownika punktu przygotował kilka dużych napisów.

Śnieg — myślał Cień. Wysoko w atmosferze drobniutkie, idealne kryształki tworzące się wokół miniaturowych drobinek kurzu. Każdy to koronkowe dzieło sztuki fraktalnej. A potem śnieżne kryształki zlepiają się w duże płatki i spadają, pokrywając Chicago białym płaszczem, cal po calu…

— Proszę. — Wednesday wręczył Cieniowi kubek kawy z automatu. Pośrodku unosiła się bryłka na wpół rozpuszczonej sztucznej śmietanki. — Chyba już wystarczy, nie sądzisz?

— Wystarczy? Czego?

— Śniegu. Nie chcesz przecież sparaliżować miasta.

Niebo miało barwę wojskowej szarości. Zbierało się na śnieg; O, tak.

— Ja przecież tego nie zrobiłem? — spytał Cień. — To nie ja, prawda?

— Wypij kawę — polecił Wednesday. — Jest paskudna, ale złagodzi ból głowy. — Po czym dodał: — Dobra robota.

Wednesday zapłacił za wszystko i wyniósł na dwór napisy, listy i wizytówki. Otworzył bagażnik, wsunął papier do dużej, czarnej, metalowej walizeczki, w typie tych noszonych przez strażników, po czym zatrzasnął klapę. Wręczył Cieniowi wizytówkę.