— Kim — spytał Cień — jest A. Haddock, dyrektor Działu Ochrony w Agencji Ochrony Al?
— To ty.
— A. Haddock? — Tak.
— Co oznacza A?
— Alfreda, Alphonsa, Augustina, Ambrose’a… Twój wybór.
— Rozumiem.
— Ja jestem James O’Gorman — dodał Wednesday. — Widzisz, też mam wizytówkę.
Wsiedli do samochodu.
— Jeśli potrafisz myśleć o A. Haddocku równie dobrze jak o śniegu, wkrótce zarobimy mnóstwo ślicznych pieniążków, za które ugościmy moich przyjaciół.
— Nie zamierzam wracać do więzienia.
— Nie wrócisz.
— Sądziłem, że zgodziliśmy się, że nie będę uczestniczył w niczym nielegalnym.
— I nie uczestniczysz. Tylko udzielasz pomocy. Ukrywasz przestępcę, no i oczywiście dostajesz skradzione pieniądze. Wierz mi jednak, wyjdziesz z tego niewinny jak ptaszek.
— Przedtem czy po tym, jak twój starszawy słowiański Atlas jednym uderzeniem zmiażdży mi czaszkę?
— Zaczyna tracić wzrok — odparł Wednesday. — Prawdopodobnie w ogóle w ciebie nie trafi. No dobra, mamy jeszcze trochę czasu — w soboty bank zamykają w południe. Co powiesz na lunch?
— Chętnie — rzekł Cień. — Konam z głodu.
— Znam świetne miejsce. Wednesday ruszył naprzód, nucąc pod nosem wesołą melodię, której Cień nie potrafił rozpoznać. Z nieba posypały się płatki śniegu, dokładnie takie, jakie sobie wyobraził, i poczuł osobliwą dumę. Rozsądek podpowiadał, że nie miał nic wspólnego ze śniegiem, a srebrny dolar w kieszeni nie jest i nigdy nie był księżycem. Mimo wszystko jednak…
Zatrzymali się przed wielkim, obskurnym budynkiem. Nad drzwiami wisiał napis reklamujący Bufet Wszystko, Co Zdołasz Zjeść — Za 4,99.
— Uwielbiam to miejsce — oznajmił Wednesday.
— Dobrze karmią? — spytał Cień.
— Nieszczególnie — odrzekł tamten — Ale ta atmosfera!
Po lunchu — Cień zamówił pieczonego kurczaka, który bardzo mu smakował — okazało się, że atmosfera, którą uwielbiał Wednesday, to firma zajmująca tyły budynku. Jak głosił transparent pośrodku pomieszczenia, był to magazyn resztek serii i towarów wycofanych.
Wednesday wrócił do samochodu i po chwili wrócił z niewielką walizką, którą zaniósł do toalety. Cień uznał, że wkrótce, czy tego chce, czy nie, i tak dowie się, co tamten kombinuje. Zaczął zatem krążyć wśród półek, oglądając kolejne towary: pudełka kawy „wyłącznie do użytku linii lotniczych”, maskotki Wojowniczych Żółwi Ninja i lalki Xeny, wojowniczej księżniczki, pluszowe misie, po włączeniu do kontaktu odgrywające na ksylofonie patriotyczne melodie, puszki mielonki, kalosze i nieprzemakalne nakładki na buty, marmoladki, zegarki na rękę z podobizną Billa Clintona, sztuczne miniaturowe choinki, solniczki i pieprzniczki w kształcie zwierząt, części ciała, owoców i zakonnic, a także coś, co spodobało mu się najbardziej: zestaw do budowy bałwana, z plastikowymi oczami z niby-węgla, fajką z kukurydzy i plastikowym kapeluszem. „Wystarczy dodać prawdziwą marchewkę — głosił napis na opakowaniu.
Cień rozmyślał o tym, jak można zdjąć z nieba księżyc i zamienić w srebrną dolarówkę i co sprawia, by kobieta opuściła grób i przeszła przez miasto, aby z kimś pomówić.
— Cudowne miejsce, prawda? — odezwał się Wednesday, wychodząc z męskiej toalety. Wciąż miał mokre ręce. Wycierał je w chusteczkę. — Skończyły im się papierowe ręczniki — wyjaśnił. Przebrał się. Teraz miał na sobie granatową kurtkę i pasujące do niej spodnie, niebieski włóczkowy krawat, gruby, niebieski sweter, białą koszulę i czarne buty. Wyglądał jak ochroniarz i Cień powiedział to głośno.
— Cóż mogę na to rzec, młody człowieku — odparł Wednesday, biorąc z pułki pudełko pływających, plastikowych rybek („Zawsze jak nowe — i nie trzeba ich karmić!!”) — chyba tylko pogratulować ci niewiarygodnej spostrzegawczości. Co powiesz na Arthura Haddocka? Arthur to porządne imię.
— Zbyt przyziemne.
— Z pewnością coś wymyślisz. No dobra, wracajmy do miasta. Zjawimy się akurat w samą porę. Okradniemy bank i będę miał trochę pieniędzy na drobne wydatki.
— Większość ludzi — zauważył Cień — wybrałaby pieniądze z bankomatu.
— I, o dziwo, jest to niemal dokładnie to, co zamierzam zrobić.
Wednesday zaparkował samochód przed supermarketem naprzeciwko banku. Z bagażnika wyjął metalową walizeczkę, notatnik i parę kajdanek. Przypiął walizkę do lewego przegubu. Śnieg wciąż padał. Wednesday założył sztywną niebieską czapkę, do kieszeni na piersi przypiął naszywkę. Na obu widniał napis: AGENCJA OCHRONY Al. W notatniku ukrył blankiety wpłaty, a potem się przygarbił. Wyglądał jak zmęczony emerytowany policjant, któremu nagle wyrósł spory brzuszek.
— Zrób drobne zakupy w sklepie, a potem stań koło automatu. Jeśli ktoś spyta, czekasz na telefon od dziewczyny, której zepsuł się samochód.
— Czemu więc miałaby dzwonić tutaj?
— Skąd niby mam wiedzieć?
Wednesday założył na głowę parę spłowiałych, różowych nauszników. Zatrzasnął bagażnik. Płatki śniegu osiadały na nausznikach i granatowej czapce.
— Jak wyglądam? — spytał.
— Absurdalnie — odparł Cień.
— Absurdalnie?
— Czy może głupio — sprecyzował tamten.
— Mmm. Głupio i absurdalnie. Doskonale. — Uśmiechnął się Wednesday.
Nauszniki sprawiały, że jednocześnie wydawał się poczciwy, zabawny i uroczy. Przeszedł przez ulicę i dalej w stronę banku. Cień stanął w przedsionku supermarketu. Obserwował.
Wednesday przylepił do bankomatu duży, czerwony napis: Zepsuty. Czerwoną wstążką przesłonił szczelinę depozytową, po czym tuż nad nią nalepił kartkę. Cień odczytał ją z rozbawieniem:
DLA PAŃSTWA WYGODY WPROWADZAMY NIEUSTANNIE NOWE UDOSKONALENIA.
PRZEPRASZAMY ZA CHWILOWĄ NIEDOGODNOŚĆ.
Potem Wednesday odwrócił się i spojrzał na ulicę. Wyglądał na zmęczonego i zmarzniętego.
Młoda kobieta podeszła, by skorzystać z bankomatu. Wednesday pokręcił głową, wyjaśniając, że jest zepsuty. Dziewczyna zaklęła, przeprosiła i odeszła szybkim krokiem.
Podjechał samochód, z którego wynurzył się mężczyzna, trzymający w dłoni mały, szary worek i klucz. Cień patrzył, jak Wednesday przeprasza nieznajomego, po czym każe mu podpisać coś w notatniku, sprawdza blankiet, starannie wypisuje pokwitowanie, długo zastanawia się, którą kopię zachować, w końcu otwiera czarną metalowa walizkę i wkłada do środka worek.
Mężczyzna drżał w padającym śniegu, tupiąc nogami i czekając, aż stary strażnik załatwi administracyjne bzdury i pozwoli mu zabrać swoje rzeczy i odjechać. Bez słowa wziął pokwitowanie, wrócił do ciepłego samochodu i zniknął.
Wednesday, nie wypuszczając z dłoni metalowej walizki, przeszedł przez jezdnię i kupił sobie kawę w supermarkecie.
— Dzień dobry, młody człowieku — powiedział, mijając Cienia, i zaśmiał się gardłowo. — Dość zimno dla ciebie?
Wrócił na drugą stronę ulicy i zaczął odbierać szare worki i koperty od ludzi przychodzących złożyć w depozycie swe pensje i zarobki z soboty. Poczciwy, stary strażnik w zabawnych różowych nausznikach.
Cień kupił sobie kilka gazet — „Turkey Hunting”, „People” i, ponieważ rozczuliło go widniejące na okładce zdjęcie Yeti, „Weekly World News”, po czym stanął przy oknie, wyglądając na zewnątrz.