Выбрать главу

— Mogę w czymś pomóc? — spytał Murzyn w średnim wieku z bujnym, siwym wąsem. Wyglądał na kierownika.

— Dziękuję, nie. Czekam na telefon. Mojej dziewczynie zepsuł się samochód.

— To pewnie akumulator — rzekł tamten. — Ludzie zapominają, że akumulator wystarcza na trzy, może cztery lata. A przecież nie kosztuje majątku.

— Mnie pan to mówi? — odparł Cień.

— Trzymaj się, wielkoludzie — rzucił kierownik i wrócił do sklepu.

Śnieg sprawiał, że ulica zamieniała się we wnętrze śnieżnej kuli, doskonałe w najdrobniejszych szczegółach.

Cień obserwował Wednesdaya z podziwem. Nie słyszał toczonych przez niego rozmów, toteż miał wrażenie, jakby oglądał niemy film z doskonałymi aktorami, odczytując wszystko z gestów i wyrazów twarzy: stary strażnik był szorstki, uczciwy, nieco niezręczny, lecz pełen dobrych chęci. Każdy, kto oddał mu swoje pieniądze, odchodził nieco szczęśliwszy.

Nagle przed bankiem zatrzymał się radiowóz. Serce Cienia zamarło. Wednesday uchylił czapki i powoli podszedł do samochodu. Przywitał się z policjantami, uścisnął ich dłonie przez otwarte okno, potem zaczął grzebać w kieszeniach. W końcu znalazł wizytówkę i list. Wręczył je kierowcy i pociągnął łyk kawy.

Zadzwonił telefon. Cień podniósł słuchawkę i odezwał się znudzonym tonem.

— Agencja ochrony Al.

— Czy mógłbym mówić z A. Haddockiem? — poprosił policjant z drugiej strony ulicy.

— Andy Haddock przy telefonie — odparł Cień.

— Panie Haddock, mówi policja — oznajmił tamten. — Czy jeden z pańskich ludzi pracuje przy Pierwszym Banku Illinois na rogu ulic Drugiej i Market?

— Tak, zgadza się. Jimmy O’Gorman. Jakiś problem, panie władzo? Jimmy dobrze się zachowuje? Nie pił chyba?

— Nie ma żadnego problemu, proszę pana. Pański człowiek sprawuje się świetnie. Chcieliśmy tylko się upewnić, że wszystko jest w porządku.

— Proszę powiedzieć Jimowi, że jeśli znów przyłapiemy go na piciu, wyleci z pracy. Rozumie pan, wylatuje. Na zbity pysk. W naszej agencji nie tolerujemy podobnego zachowania.

— Naprawdę nie sądzę, by do mnie należało powtarzanie takich rzeczy. Zresztą, świetnie się spisuje. Martwimy się tylko, bo tak naprawdę podobne zlecenia powinny wykonywać dwie osoby. To ryzykowne. Jeden nieuzbrojony strażnik, przechowujący tak dużo gotówki…

— Mnie pan to mówi? Proszę to powiedzieć skąpiradłom z Pierwszego Banku Illinois. Narażam życie moich ludzi, panie władzo. Porządnych ludzi. Ludzi takich jak pan. — Cień odkrył, że zaczyna się rozkręcać. Czuł, jak zamienia się w Andy’ego Haddocka — tanie cygaro o przeżutej końcówce w popielniczce, stos papierów do przejrzenia na biurku, dom w Schaumburgu, kochanka w małym mieszkanku nad jeziorem. — Sprawia pan wrażenie bystrego człowieka, panie…

— Myerson.

— Panie Myerson. Jeśli będzie pan szukał pracy na weekend albo z jakichś powodów opuści policję, proszę zadzwonić. Stale potrzebujemy dobrych ludzi. Ma pan moją wizytówkę?

— Tak, proszę pana.

— Proszę jej nie zgubić — powiedział Andy Haddock — i zadzwonić.

Radiowóz odjechał. Wednesday, szurając nogami w śniegu, wrócił do bankomatu, żeby obsłużyć niewielką kolejkę ludzi, którzy ustawili się, czekając, by oddać pieniądze.

— Wszystko w porządku? — spytał kierownik, wysuwając głowę zza drzwi. — Z pańską dziewczyną?

— To był akumulator — odparł Cień. — Teraz muszę już tylko czekać.

— Kobiety. — Kierownik westchnął. — Mam nadzieję, że na tę warto czekać.

Zapadał zimowy mrok. Popołudnie powoli szarzało, przechodząc w noc. Zapalały się światła. Coraz więcej łudzi wręczało Wednesdayowi pieniądze. Nagle, jakby na niewidzialny sygnał, Wednesday podszedł do ściany, zdjął napisy i truchtem przebiegł przez mokrą drogę, zmierzając na parking.

Cień odczekał minutę, po czym ruszył jego śladem.

Wednesday siedział na tylnej kanapie. Otworzył walizkę i metodycznie układał wszystkie depozyty na siedzeniu.

— Ruszaj — polecił. — Jedziemy do Pierwszego Banku Illinois na State Street.

— Powtórka z rozrywki? — spytał Cień. — Czy to nie przesada?

— Ależ nie — odparł tamten. — Dokonamy paru wpłat.

Podczas gdy Cień prowadził, Wednesday wyciągał z worków depozytowych garści banknotów, pozostawiając nietknięte czeki i kwitki z kart kredytowych. Wyjmował też gotówkę z niektórych, choć nie wszystkich, kopert. Swoje łupy wrzucał do walizeczki. Cień skręcił i zaparkował pięćdziesiąt metrów od banku, poza zasięgiem kamer. Wednesday wysiadł i wepchnął koperty w szczelinę skrytki depozytowej. Potem otworzył klapę nocnego sejfu i wrzucił do środka szare worki. Zamknął klapę.

Po chwili siedział już w samochodzie.

— Droga I 90 — polecił. — Kieruj się znakami na zachód, na Madison.

Cień ruszył naprzód.

Wednesday obejrzał się na znikający w tyle bank.

— No proszę, chłopcze — rzekł wesoło. — To wszystko skomplikuje. Aby naprawdę się obłowić, trzeba to zrobić około wpół do piątej w niedzielę, gdy kluby i banki wpłacają sobotnie zarobki. Wybierz odpowiedni bank, odpowiedniego faceta — zwykle zlecają to uczciwym osiłkom, czasami w towarzystwie kilku bramkarzy, niekoniecznie zbyt inteligentnych — i możesz zarobić w jeden wieczór ćwierć miliona.

— Skoro to takie łatwe, to czemu inni tego nie robią?

— Trudno to nazwać bezpiecznym kawałkiem chleba — wyjaśnił. — Zwłaszcza o piątej trzydzieści rano.

— Chcesz powiedzieć, że o czwartej trzydzieści gliniarze robią się bardziej podejrzliwi?

— Ależ nie. Ale bramkarze owszem. Czasami bywa niemiło.

Przeliczył plik pięćdziesiątek. Dodał mniejszy dwudziestek. Zważył je w ręce.

— Proszę — rzekł. — Zapłata za pierwszy tydzień.

Cień bez liczenia wsunął pieniądze do kieszeni.

— Tym więc się zajmujesz? — spytał. — Tak zarabiasz na życie?

— Bardzo rzadko. Tylko kiedy potrzebuję dużo gotówki. Zwykle zdobywam pieniądze od ludzi, którzy nigdy nie wiedzą, że ich naciągnąłem. Nie skarżą się i często sami zjawiają się ponownie.

— Sweeney mówił, że jesteś oszustem.

— Ale to tylko jedna z moich ról. I nie do tego cię potrzebuję, Cień.

* * *

Jechali naprzód, w mrok. Śnieg tańczył w promieniach reflektorów. Miało to niemal hipnotyczne działanie.

— To jedyny kraj na świecie — rzekł Wednesday w ciszy — który martwi się o to, czym jest.

— Słucham?

— Inne dokładnie wiedzą, na czym stoją. Nikt nie musi szukać serca Norwegii albo duszy Mozambiku. Wiedzą, czym są.

— I co…?

— Po prostu głośno myślę.

— A zatem odwiedziłeś wiele innych krajów?

Wednesday milczał. Cień zerknął na niego.

— Nie — odparł tamten z westchnieniem. — Nigdy.

Zatrzymali się na stacji benzynowej. Wednesday poszedł do toalety w kurtce strażnika i z jego walizką, a wyszedł w odprasowanym jasnym garniturze, brązowych butach i sięgającym kolan brązowym płaszczu, który wyglądał, jakby pochodził prosto z Włoch.

— A kiedy dotrzemy do Madison, co dalej?

— Skręć w autostradę numer 14 do Spring Green. Spotkamy się ze wszystkimi w miejscu zwanym Domem na Skale. Byłeś tam kiedyś?

— Nie — odparł Cień. — Ale widziałem znaki.