Выбрать главу

Znaki, reklamujące Dom na Skale, aluzyjne, wieloznaczne tablice, można było znaleźć wszędzie w tej części świata — w Illinois, Minnesocie i Wisconsin, a pewnie nawet w Iowie. Wszystkie informowały o istnieniu Domu na Skale. Cień widział je już wcześniej i zastanawiał się, co znaczą. Czy dom wznosił się chwiejnie na wysokiej skale? Co jest tak interesującego w samej skale? W domu? Myślał o tym przelotnie, potem zapomniał. Nie miał w zwyczaju odwiedzać atrakcji turystycznych.

W Madison zjechali z autostrady międzystanowej i, wyminąwszy kopułę siedziby władz, ujrzeli kolejną idealną scenerię wprost z wnętrza kuli śnieżnej. A potem znaleźli się na wiejskich drogach. Po niecałej godzinie jazdy przez miasta o nazwach takich, jak na przykład Black Earth, skręcili w wąski podjazd między olbrzymimi, pokrytymi śniegiem donicami, ozdobionymi wizerunkami przypominających jaszczurki smoków. Trawnik wśród drzew był niemal pusty.

— Wkrótce zamykają — mruknął Wednesday.

— Co to za miejsce? — spytał Cień, gdy maszerowali razem przez parking w stronę nieciekawego drewnianego budynku.

— Atrakcja turystyczna — odparł Wednesday. — Jedna z najlepszych, co oznacza, że to miejsce magiczne.

— Słucham?

— To bardzo proste — wyjaśnił Wednesday. — W innych krajach, w miarę upływu lat ludzie dostrzegali miasta magiczne. Czasami były to formacje naturalne, czasami miejsca, które, z takich czy innych powodów, stawały się wyjątkowe. Ludzie wiedzieli, że dzieje się tam coś ważnego, że stanowią one punkt skupiający wewnętrzne siły, okienko do niezmiennego świata. Wznosili zatem w owych miejscach świątynie, katedry, kamienne kręgi i… rozumiesz.

— W całych Stanach można znaleźć kościoły — zauważył Cień.

— W każdym mieście, czasami przy każdej przecznicy. Przez co stają się równie ciekawe, jak gabinety dentystyczne. Nie, w Stanach ludzie wciąż słyszą ów zew. Przynajmniej niektórzy wyczuwają, że coś przyciąga ich do transcendentnej otchłani, i reagują na to przyciąganie, wznosząc z butelek po piwie model budowli, której nigdy nie odwiedzili, albo olbrzymie schronisko dla nietoperzy w części kraju, której, jak sięgnąć pamięcią, nietoperze nie odwiedzają. Atrakcje turystyczne. Ludzie czują przyciąganie miejsc, w których w innych częściach świata dostrzegliby w sobie samych prawdziwą duchowość. Tu tymczasem kupują hot doga i przechadzają się wokół, zadowoleni, na poziomie, którego nie potrafią opisać, podczas gdy tuż pod nim czai się głęboki niedosyt.

— Masz dość świrnięte teorie — zauważył Cień.

— Nie ma w tym nic teoretycznego, młodzieńcze — odparł Wednesday. — Do tej pory powinieneś był już się zorientować.

Tylko jedna kasa wciąż jeszcze sprzedawała bilety.

— Za pół godziny zamykamy — oznajmiła dziewczyna. — Obejście wszystkiego wymaga co najmniej dwóch godzin.

Wednesday zapłacił gotówką.

— Gdzie jest skała? — spytał Cień.

— Pod domem — odparł Wednesday.

— A dom?

Wednesday przyłożył palec do ust. Ruszyli naprzód. Gdzieś przed nimi pianola odgrywała coś, co, jak się zdaje miało być Bolerem Ravela. Cień miał wrażenie, jakby znalazł się w rozbudowanej kawalerce z lat sześćdziesiątych — mnóstwo gołego kamienia, grubych wykładzin i monumentalnie brzydkich abażurów witrażowych w kształcie grzybów. Kręte schody wiodły do kolejnego pomieszczenia, pełnego przeróżnych bibelotów.

— Powiadają, że zbudował go zły brat bliźniaka Franka Lloyda Wrighta — odezwał się Wednesday — Frank Lloyd Wrak. — Zaśmiał się z własnego dowcipu.

— Widziałem taki tekst na koszulce.

Kolejne schody i oto znaleźli się w długim pokoju ze szkła, sterczącym niczym igła nad pozbawionym liści, czarno-białym krajobrazem setki stóp w dole. Cień zatrzymał się, patrząc na wirujące w mroku płatki śniegu.

— I to jest Dom na Skale? — spytał ze zdumieniem.

— To Pokój Nieskończoności, część domu właściwego, choć dodana później. Ale nie, mój młody przyjacielu, nie tknęliśmy jeszcze nawet tego, co ten dom ma nam do zaoferowania.

— Zatem według twojej teorii Disney World to najświętsze miejsce Ameryki? — spytał Cień.

Wednesday zmarszczył brwi i pogładził brodę.

— Walt Disney kupił gaje pomarańczowe pośrodku Florydy i zbudował w nich miasteczko turystyczne. Nie ma w tym ani śladu magii. Myślę, że pierwszy Disneyland miał w sobie coś prawdziwego, możliwe że kryje się w nim moc, choć zniekształcona i trudno dostępna. Lecz w innych częściach Florydy można znaleźć prawdziwą magię. Wystarczy tylko mieć otwarte oczy. Ach syreny z Weeki Wachee… Tędy, za mną.

Wszędzie wokół rozbrzmiewała muzyka: brzęcząca, natrętna muzyka, lekko fałszywa, jakby rodem z innych czasów. Wednesday wyjął z kieszeni pięciodolarówkę. Włożył do automatu do rozmieniania i otrzymał garść mosiężnych, metalowych żetonów. Cisnął jeden Cieniowi, który złapał pieniążek i, uświadamiając sobie, że obserwuje go mały chłopczyk, uniósł monetę między kciukiem i palcem wskazującym, po czym sprawił, że zniknęła. Chłopiec pobiegł do matki oglądającej jednego z wszechobecnych św. Mikołajów — W SUMIE PONAD SZEŚĆ TYSIĘCY! głosił napis — i pociągnął nagląco za skrawek jej płaszcza.

Po chwili Cień ruszył na zewnątrz, śladem Wednesdaya. Razem kierowali się znakami na Wczorajsze Ulice.

— Czterdzieści lat temu Alex Jordan — jego twarz widnieje na żetonie, który trzymasz w prawej ręce, Cieniu — zaczął budować dom na wysokiej skale pośrodku pola, które do niego nie należało, i nawet on nie potrafił powiedzieć dlaczego. Ludzie przychodzili patrzeć, jak pracuje — ciekawscy, zdumieni i ci, którzy w ogóle nie potrafili wyjaśnić, czemu się tu znaleźli. Zrobił zatem to, co każdy rozsądny amerykański mężczyzna z jego pokolenia: zaczął sprzedawać bilety — niedrogie — po pięć centów, dwadzieścia pięć. Nadal budował, a ludzie wciąż przybywali.

A zebrawszy ich pieniądze, stworzył coś większego i osobliwszego. Na ziemi pod domem zbudował magazyny i wypełnił je ciekawymi rzeczami, a ludzie zjawili się, by je oglądać. Co roku przybywają tu miliony.

— Czemu?

Wednesday uśmiechnął się tylko i razem weszli w pogrążone w półmroku, wysadzane drzewami Wczorajsze Ulice. Z zakurzonych witryn sklepowych spoglądały na nich wyniosłe wiktoriańskie lalki z porcelany, jakby żywcem wyjęte z szacownego horroru. Kocie łby pod stopami. Nad głowami ciemny dach. W tle brzęcząca, mechaniczna muzyka.

Minęli szklane pudło, pełne połamanych zabawek, i olbrzymią złotą pozytywkę pod szkłem. Zostawili za sobą dentystę i aptekę (lek na potencję! magnetyczny pas o’leary’ego!).

Na końcu ulicy stała wielka, szklana skrzynia z tkwiącym wewnątrz manekinem kobiety, odzianej w strój cyganki.

— Godzi się — zagrzmiał Wednesday, przekrzykując magnetyczną muzykę — na początku każdej wyprawy bądź przedsięwzięcia zasięgnąć porady Norn. Wyznaczmy zatem tę Sybillę naszą Urd.

Wrzucił do szczeliny mosiężną monetę z Domu na Skale. Cyganka uniosła rękę i opuściła ją gwałtownymi, mechanicznymi ruchami. Ze szczeliny wysunął się kawałek papieru.

Wednesday wziął go, odczytał, mruknął, złożył i wsunął do kieszeni.

— Nie pokażesz mi swojej wróżby? Ja ci pokażę swoją — powiedział Cień.

— Przyszłość mężczyzny to jego sprawa — odparł sztywno Wednesday. — Nie będę prosił o to, bym mógł przeczytać twoją.

Cień wrzucił do środka żeton. Zabrał skrawek papieru i odczytał.

KAŻDY KONIEC TO NOWY POCZĄTEK.