TWÓJ SZCZĘŚLIWY NUMER — ŻADEN.
TWÓJ SZCZĘŚLIWY KOLOR — ŚMIERCI.
Motto:
JAKI OJCIEC, TAKI SYN.
Cień wykrzywił się. Złożył wróżbę i wsunął do wewnętrznej kieszeni. Szli dalej, coraz głębiej, czerwonym korytarzem, mijając pokoje pełne pustych krzeseł, na których spoczywały skrzypce, wiolonczele, wiole, grające bez pomocy muzyków, czy też przynajmniej tak się zdawało, jeśli tylko nakarmiło się je monetą. Klawisze naciskały się same, cymbały dzwoniły, rury dmuchały sprężonym powietrzem w klarnety i oboje. Cień z cierpkim rozbawieniem zauważył, że smyczki trzymane przez mechaniczne dłonie w ogóle nie dotykają strun, po których często pozostało tylko wspomnienie. Zastanowił się, czy dźwięki, które słyszał, były dziełem wiatru i perkusji, czy może zwykłymi nagraniami.
Maszerowali dalej przez czas, który wydawał się wiecznością. W końcu dotarli do pokoju zwanego Mikado, dziewiętnastowiecznej, pseudoorientalnej zmory sennej, w której krzaczastobrewi, mechaniczni bębniarze tłukli w cymbały i bębny, wyglądając z ozdobionego smokami schronienia. Obecnie majestatycznie torturowali Danse Macabre Saint-Saensa.
Czernobog siedział na ławce pod ścianą naprzeciwko maszyny Mikado. Palcami wystukiwał rytm. Flety piszczały. Dzwonki dzwoniły.
Wednesday usiadł obok niego. Cień postanowił, że postoi. Czernobog wyciągnął lewą rękę, uścisnął dłoń Wednesdaya, a potem Cienia.
— Cóż za miłe spotkanie — rzekł i wyprostował się, najwyraźniej zachwycony muzyką.
Danse Macabre dobiegł burzliwego, fałszywego końca. Lekkie rozstrojenie wszystkich instrumentów dodawało tylko obcości temu miejscu. Zaczął się nowy utwór.
— Jak tam napad na bank? — spytał Czernobog. — Dobrze poszedł?
Wstał niechętnie, porzucając Mikada i jego grzmiącą, brzęczącą muzykę.
— Gładko jak wężowi w beczce masła — odparł Wednesday.
— Dostaję emeryturę z rzeźni — rzekł Czernobog. — Nie proszę o więcej.
— To nie potrwa wiecznie — mruknął Wednesday. — Nic nie trwa wiecznie.
Kolejne korytarze, kolejne instrumenty. Cień zorientowała się nagle, że nie podążają ścieżką przeznaczoną dla turystów, lecz innym szlakiem, wymyślonym przez Wednesdaya. Schodzili w dół zbocza. Oszołomiony, nie potrafił orzec, czy nie odwiedzili już tego miejsca.
Czernobog chwycił ramię Cienia.
— Szybko, chodź tutaj — polecił, ciągnąc go do wielkiej szklanej gabloty przy ścianie. W środku stała diorama: włóczęga śpiący na dziedzińcu przed drzwiami kościoła. Syn pijaka — głosił podpis, wyjaśniając, że to dziewiętnastowieczna machina na monetę, pierwotnie pochodząca ze stacji kolejowej w Anglii. Otwór na monety przerobiono tak, by pasowały do niego żetony z Domu na Skale.
— Wrzuć pieniądze — polecił Czernobog.
— Czemu? — spytał Cień.
— Musisz zobaczyć. Pokażę ci.
Cień wrzucił monetę. Pijak na cmentarzu uniósł do ust butelkę. Jeden z nagrobków odchylił się, ukazując wyszczerzonego trupa. Odwrócony kamień nagrobny, kwiaty zastąpiła roześmiana czaszka. Po prawej stronie kościoła pojawił się upiór, po lewej coś dziwnego, o na wpół widocznej długiej, niepokojąco ptasiej twarzy: blady koszmar z wizji Boscha przemknął gładko od nagrobka w cień i zniknął. A wtedy drzwi kościoła się otwarły. Ze środka wymaszerował ksiądz. Duchy, upiory i trupy zniknęły i na cmentarzu pozostali jedynie pijak z duchownym. Ksiądz z pogardą spojrzał na pijaka, cofnął się przez otwarte drzwi, które zamknęły się za nim, pozostawiając włóczęgę samego.
Automatyczna opowiastka była niezwykle niepokojąca. Znacznie bardziej, niż przystoi podobnym zabawkom.
— Wiesz, czemu ci to pokazałem? — spytał Czernobog.
— Nie.
— Tak właśnie wygląda prawdziwy świat. Świat rzeczywisty. Jeśli w ogóle istnieje, to właśnie w tej gablocie.
Przeszli przez pokój barwy krwi, pełen teatralnych organów, organów piszczałkowych i czegoś, co przypominało olbrzymie miedziane kadzie, wykradzione z browarów.
— Dokąd idziemy? — spytał Cień.
— Na karuzelę — wyjaśnił Czernobog.
— Ale już kilka razy minęliśmy odpowiednie znaki.
— On idzie swoją drogą. Podróżujemy po spirali. Czasami najkrótsza podróż trwa najdłużej.
Cień, walcząc z bólem nóg, pomyślal iż stwierdzenie to jest niezwykle mało prawdopodobne.
W pokoju wysokim na kilka pięter automat odgrywał „Octopus’s Garden”. Środek pomieszczenia wypełniała figura wielkiego, czarnego potwora, przypominającego wieloryba, z naturalnej wielkości szalupą w ogromnej paszczy ze szklanych włókien. Stąd przeszli do Sali Podróży, gdzie ujrzeli samochód, pokryty płytkami działającego automatycznego kurczaka Rube Goldberga, i szeleszczące reklamy płynu Burma Shave na ścianach.
— głosiła jedna. A druga:
Znaleźli się u stóp pochylni. Przed sobą mieli kiosk z lodami, teoretycznie otwarty, lecz dziewczyna myjąca ladę miała wyraźnie niezachecającą minę. Przeszli zatem do pizzerio-kafejki, w której siedział jedynie starszy, czarnoskóry mężczyzna w jasnym, kraciastym garniturze i kanarkowożołtych rękawiczkach. Był drobny — jeden z kruchych staruszków, wyglądających, jakby upływ lat pozbawił ich ciała. Pałaszował olbrzymie lody złożone z wielu gałek i sączył kawę z dużego kubka. W popielniczce kopciła czarna cygaretka.
— Trzy kawy — polecił Cieniowi Wednesday i ruszył do toalety.
Cień kupił kawy i zaniósł je do Czernoboga, który siedział obok starego Murzyna i ukradkowo palił papierosa, z miną, jakby się bał, że ktoś go przyłapie. Jego towarzysz, z apetytem wsuwający lody, ignorował swoją cygaretkę, lecz gdy Cień zbliżył się do nich, podniósł ją, zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dwa kółka z dymu — pierwsze duże, a potem drugie, mniejsze, które przeleciało dokładnie przez środek pierwszego. Uśmiechnął się szeroko, jak ktoś niezmiernie zadowolony z siebie.
— Cieniu, to jest pan Nancy — przedstawił Czernobog.
Murzyn wstał i wyciągnął prawą dłoń, okrytą żółtą rękawiczką.
— Miło mi — rzekł z oszałamiającym uśmiechem. — Wiem kim musisz być. Pracujesz dla tego jednookiego drania, prawda? — Jego głos zabrzmiał przeciągle, z lekkim akcentem z Indii Zachodnich.
— Owszem, pracuję dla pana Wednesdaya — odparł Cień. — Proszę, niech pan usiądzie.
Czernobog zaciągnął się papierosem.
— Myślę — oznajmił ponurym tonem — że my wszyscy tak bardzo lubimy papierosy, bo przypominają nam o ofiarach, które niegdyś przed nami palono, a dym unosił się wysoko, jakby poszukiwał naszej aprobaty bądź łaski.
— Mnie nigdy niczego nie dawali — mruknął Nancy. — Mogłem liczyć jedynie na stos owoców do jedzenia, może pieczonego kozła, coś zimnego, powolnego i mocnego do picia i wielką, starą, piersiastą kobietą dotrzymującą towarzystwa. — Uśmiechnął się, ukazując białe zęby, i mrugnął do Cienia.
— W dzisiejszych czasach — rzekł Czernobog, nie zmieniając wyrazu twarzy — nie mamy niczego.
— Zgadza się. Nie mam tylu owoców, co kiedyś. — Oczy pana Nancy’ego rozbłysły. — Lecz na świecie wciąż nie pojawiło się coś, co mogłoby pobić rosłą, starą, piersiastą kobietę. Niektórzy twierdzą, że najpierw trzeba sprawdzić tyłek, aleja mówię wam, że to cycki nadal mnie nakręcają w zimne poranki. — Nancy wybuchnął śmiechem: donośnym, zgrzytliwym, poczciwym śmiechem, i Cień odkrył, że wbrew sobie polubił tego starca.