Wednesday wrócił z toalety i ucisnął dłonie Nancy’emu.
— Cieniu, chcesz coś do jedzenia? Kawałek pizzy? Kanapkę?
— Nie jestem głodny — odparł Cień.
— Coś ci powiem — wtrącił pan Nancy. — Do następnego posiłku może upłynąć wiele czasu. Jeśli ktoś cię częstuje, zgódź się. Nie jestem już taki młody, jak kiedyś, ale jedno wiem: nigdy nie odmawiaj propozycji sikania, zjedzenia czegoś i półgodzinnej drzemki. Zrozumiałeś?
— Tak. Ale naprawdę nie jestem głodny.
— Rosły z ciebie gość. — Nancy spojrzał wprost w szare oczy Cienia swoimi starymi oczami barwy mahoniu. — Kawał chłopa, ale muszę rzec, że na sprytnego to mi nie wyglądasz. Mam syna, durnego jak człowiek, który kupił swoją głupotę na wyprzedaży. Przypominasz mi go.
— Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, potraktuję to jako komplement — odparł Cień.
— Nazwanie durnym przez człowieka, który zaspał w dzień, w którym rozdawano mózgi?
— Porównanie z członkiem pańskiej rodziny.
Pan Nancy zgasił cygaretkę i strząsnął z żółtych rękawiczek niewidoczną drobinkę popiołu.
— Może jednak stary jednooki nie dokonał najgorszego wyboru. — Zmierzył wzrokiem Wednesdaya. — Masz pojęcie, ilu nas tu dzisiaj będzie?
— Posłałem wiadomość wszystkim, których zdołałem znaleźć — odparł Wednesday. — Oczywiście nie wszyscy się wybiorą. A część z nich — spojrzał znacząco na Czernoboga — może nie chcieć w tym uczestniczyć. Myślę jednak, że możemy spodziewać się kilku tuzinów. Wieści się rozejdą.
Minęli wystawę zbroi płytowych („Wiktoriańska podróbka” — orzekł Wednesday przy kolejnych gablotach. — „Współczesna podróbka. Dwunastowieczny hełm na siedemnastowiecznej reprodukcji zbroi. Piętnastowieczna lewa rękawica…”). A potem Wednesday pchnął drzwi, poprowadził ich wokół budynku („Nie potrafię znieść wszystkich tych wejść i wyjść” — oznajmił Nancy. — „Nie jestem już taki młody, jak kiedyś. I pochodzę z cieplejszego klimatu”.) pokrytym dachem przejściem, wiodącym do kolejnych drzwi, i oto znaleźli się w Pokoju Karuzeli.
Grała automatyczna muzyka: walc Straussa, poruszający, od czasu do czasu brzmiący fałszywie. Na ścianie rozwieszono antyczne koniki z karuzeli, całe setki, niektóre pilnie potrzebujące opieki malarza, inne sprzątaczki. Nad nimi wisiały tuziny skrzydlatych aniołów, zrobionych — co dość oczywiste — z kobiecych manekinów sklepowych. Część z nich odsłaniała bezpłciowe piersi. Inne straciły peruki i łyse i ślepe wisiały w mroku.
A potem zobaczyli karuzelę.
Napis głosił, że jest największa na świecie, podawał jej wagę, liczbę żarówek w setkach kandelabrów, rozmieszczonych z iście gotyckim rozmachem. Tabliczki zabraniały też gościom wchodzenia do środka i dotykania zwierząt.
A cóż to były za zwierzęta! Cień wbrew sobie samemu gapił się na setki dorodnych stworzeń, jeżdżących na platformie karuzeli. Stworzenia prawdziwe i wymyślone, a także połączenie ich obu: każde było inne. Zobaczył trytona i syrenę; centaura i jednorożca, słonie (dwa — jednego dużego, drugiego małego), bul — doga, żabę i feniksa, zebrę, tygrysa, mantykorę i bazyliszka, łabędzie, ciągnące powóz, białego wołu, lisa, bliźniacze morsy, nawet morskiego węża — a wszystkie jaskrawo ubarwione i więcej niż rzeczywiste. Krążyły bez końca, gdy jeden walc przeszedł w drugi. Karuzela nawet nie zwolniła.
— Po co tu ona? — spytał Cień. — To znaczy rozumiem, największa karuzela świata, setki zwierząt, tysiące żarówek, kręci się bez końca i nikt na niej nie jeździ.
— Nie jest tu po to, by dosiadali jej pasażerowie. A przynajmniej nie ludzie — oznajmił Wednesday. — Jest po to, by ją podziwiać. To jej powód istnienia.
— Jak młynek modlitewny, który stale się obraca — uzupełnił pan Nancy. — Zbiera moc.
— Gdzie się zatem spotykamy? — zapytał Cień. — Wspominaliście chyba, że umówiliśmy się w tym miejscu, ale tu jest zupełnie pusto.
Wednesday błysnął swym przerażającym uśmiechem.
— Cieniu — rzekł — zadajesz zbyt wiele pytań. Nie płacę ci za to.
— Przepraszam.
— A teraz podejdź tu i pomóż nam — polecił Wednesday i podszedł z boku do platformy. Stanął tuż przy tabliczce opisującej karuzelę i zabraniającej jej dotykania.
Cień miał ochotę coś powiedzieć, zamiast tego jednak pomagał im kolejno wchodzić na półkę. Wednesday sprawiał wrażenie zdumiewająco ciężkiego. Czernobog wgramolił się bez pomocy — tylko raz wsparł się na ramieniu Cienia, by nie stracić równowagi. Nancy zdawał się w ogóle nic nie ważyć. Każdy ze starców wlazł na górę i ruszył naprzód w radosnych podskokach.
— I co?! — warknął Wednesday — Nie idziesz?
Cień nie bez wahania, rozglądając się pospiesznie w poszukiwaniu członków obsługi Domu na Skale, którzy mogliby ich obserwować, wskoczył na górę i stanął obok Największej Karuzeli Świata. Z rozbawieniem i lekkim zdumieniem zorientował się, że znacznie bardziej martwi go fakt złamania tutejszego zakazu niż wcześniejsza pomoc w okradzeniu banku.
Każdy ze starców wybrał sobie wierzchowca. Wednesday wdrapał się na grzbiet złotego wilka. Czernobog dosiadł zbrojnego centaura, którego głowę okrywał metalowy hełm. Nancy, chichocząc, wśliznął się na grzbiet olbrzymiego, spiętego do skoku lwa, uchwyconego przez rzeźbiarza w trakcie ryku. Poklepał jego bok. Walc Straussa majestatycznie porwał ich za sobą.
Wednesday uśmiechał się. Nancy, wydając mlaskające odgłosy, zmusił się do śmiechu. Nawet ponury Czernobog sprawiał wrażenie zadowolonego. Cień poczuł się nagle, jakby ktoś zdjął mu z pleców brzemię. Trzej starcy bawili się świetnie, jadąc na Największej Karuzeli Świata. Co z tego, że mogą ich stąd wyrzucić? Czy sama przejażdżka nie jest tego warta, nie jest warta wszystkiego? Czyż nie warto przejechać się na jednym z tych cudownych potworów?
Obejrzał uważnie buldoga, trytona i słonia ze złotym siodłem. W końcu wdrapał się na grzbiet istoty o orlej głowie i ciele tygrysa, i przytrzymał mocno.
Rytm walca „Nad pięknym modrym Dunajem” pulsował w głowie Cienia. Melodia odbijała się echem. Śpiewał w jej rytm. Światła tysiąca kandelabrów mieniły się wszystkimi barwami tęczy. I przez jedno uderzenie serca Cień znów stał się małym chłopcem, z rozkoszą jadącym na karuzeli: trwał bez ruchu na grzbiecie orłotygrysa, a cały świat wirował wokół niego.
Był szczęśliwy, zupełnie jakby ostatnich trzydzieści sześć godzin nigdy się nie zdarzyło, jakby nie było ostatnich trzech lat, jakby jego życie stało się tylko snem na jawie małego dziecka, dosiadającego karuzeli w Parku Złotych Wrót w San Francisco, podczas pierwszej wyprawy do Stanów; ogromnej podróży statkiem i samochodem. Matka stała z boku, obserwując go z dumą, a on lizał topniejącego loda i trzymał się mocno z nadzieją, że muzyka nigdy nie ucichnie, karuzela nigdy nie zwolni, jazda nigdy się nie skończy. Jechał dokoła, dokoła, dokoła…
A potem światła zgasły i Cień ujrzał bogów.
ROZDZIAŁ SZÓSTY