Выбрать главу

— Nie nazwałem cię dzieckiem, Mamo-ji — Wednesday wyraźnie starał się ją uspokoić. — Jednakże jest rzeczą oczywistą…

— Jedyną oczywistą rzeczą — przerwała mu kobieta (czarny palec zakończony ostrym paznokciem wskazywał kolejno kierunki: za nią, przez nią, nad nią) — jest twoje pragnienie chwały. Długi czas żyliśmy w pokoju. Niektórzy radzą sobie lepiej, inni gorzej. Owszem, ja nie narzekam. W Indiach żyje moje wcielenie, które miewa się jeszcze lepiej, ale niechaj i tak będzie. Nie zazdroszczę. Widziałam wschody nowych i obserwowałam ich upadki. — Jej ręka opadła. Cień przekonał się, że pozostali obserwują ją uważnie. Ich oczy miały różny wyraz: szacunku, rozbawienia, zakłopotania. — Zaledwie mrugnięcie oka temu oddawano tu cześć kolei. A teraz zapomniano o bogach żelaza, równie dokładnie jak o łowcach szmaragdów.

— Wróć do tematu, Mamo-ji — poprosił Wednesday.

— Tak? — Jej nozdrza rozchyliły się. Kąciki ust opadły. — Ja — a bez wątpienia jestem zaledwie dzieckiem — sądzę, że powinniśmy poczekać, nic nie robić. Nie wiemy, czy chcą nas skrzywdzić.

— A czy wciąż będziesz doradzać czekanie, gdy zjawią się nocą i zabiją cię bądź porwą?

Jej twarz miała wyraz wzgardliwego rozbawienia. Wszystko to kryło się w ustach, wśród brwi, wokół nosa.

— Jeśli spróbują czegoś takiego — oznajmiła — przekonają się, że trudno mnie złapać, a jeszcze trudniej zabić.

Za jej plecami przysadzisty młody człowiek na ławce odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę, i rzekł donośnym głosem:

— Wszechojcze, moi ludzie są zadowoleni. Jak najlepiej wykorzystujemy wszystko, co mamy. Jeśli twoja wojna każe nam stanąć po jednej ze stron, możemy to stracić.

— Już i tak wszystko straciliście — odparł Wednesday. — Oferuję wam szansę odzyskania czegokolwiek.

Gdy tak mówił, płomienie wystrzeliwały wysoko, oświetlając twarze słuchaczy.

Tak naprawdę nie wierzę — pomyślał Cień. — Nie wierzę w to wszystko. Może wciąż mam piętnaście lat, mama nadal żyje i nie poznałem jeszcze Laury. Wszystko, co działo się dotąd, to jedynie niezwykle wyraźny sen.

W to także nie mógł uwierzyć. Wierzyć możemy tylko dzięki zmysłom, narzędziom wykorzystywanym do postrzegania świata: wzrokowi, dotykowi, pamięci. Jeśli nas okłamią, niczemu nie można ufać. A nawet, jeśli nie wierzymy, wciąż nie możemy podróżować inaczej niż szlakiem wskazywanym przez nasz rozsądek. I drogę tę musimy przejść do końca.

A potem ogień wypalił się. W Valaskjalfie, dworze Odyna, zapanował mrok.

— Co teraz? — szepnął Cień.

— Teraz wrócimy do pokoju z karuzelą — wymamrotał pan Nancy. — Tam stary jednooki kupi nam obiad, da w łapę komu trzeba, ucałuje kilkoro dzieci i nikt nie wspomni już nawet o słówku na B.

— Słówku na B?

— Bogach. Gdzie się podziewałeś, gdy rozdawali mózgi, chłopcze?

— Ktoś opowiadał historie o tym, jak ukradł tygrysowi jaja. Musiałem się zatrzymać i posłuchać do końca.

Pan Nancy zachichotał.

— Ale niczego nie rozstrzygnęliście. Nikt się na nic nie zgodził.

— Będzie nad nimi pracował. Powoli. Przekona ich po kolei. Zobaczysz. W końcu sami do niego przyjdą.

Cień poczuł wiejący skądś wiatr. Unosił mu włosy, dotykał twarzy, przyzywał.

Stali w pomieszczeniu największej karuzeli świata, słuchając Walca Cesarskiego.

Po drugiej stronie pokoju grupka ludzi, na oko turystów, rozmawiała z Wednesdayem. Było ich dokładnie tylu, ile mrocznych postaci w jego dworze.

— Tędy — zagrzmiał Wednesday i skierował się ku jedynemu wyjściu, uformowanemu tak, że przypominało rozwarte szczęki olbrzymiego potwora; ostre kły lśniły, gotowe rozedrzeć wszystkich na strzępy. Krążył wśród nich niczym polityk, zachęcając, podpuszczając, uśmiechając się, nie zgadzając uprzejmie, uspokajając.

— Czy to naprawdę się zdarzyło? — spytał Cień.

— Czy co się zdarzyło, pustomózgu? — przedrzeźniał pan Nancy.

— Dwór, ogień, jądra tygrysa, jazda na karuzeli.

— No co ty? Nikomu nie wolno jeździć na karuzeli. Nie widziałeś tabliczek? A teraz ciii.

Paszcza potwora wiodła do Pokoju Organowego, który zdumiał Cienia. Czy nie szli już tą drogą? Za drugim razem przeżycie było równie osobliwe. Wednesday poprowadził ich po schodach, mijając wiszące w powietrzu naturalnej wielkości modele czterech jeźdźców Apokalipsy. Trzymając się znaków, dotarli do otwartej bramy.

Cień i Nancy tworzyli straż tylną. A potem opuścili Dom na Skale, minęli sklep z pamiątkami i skierowali się na parking.

— Szkoda, że musieliśmy odejść przed końcem — Pan Nancy westchnął. — Miałem nadzieję obejrzeć największą sztuczną orkiestrę świata.

— Widziałem ją — odparł Czernobog. — Nic ciekawego.

* * *

Restauracja leżała przy drodze, dziesięć minut jazdy od Domu na Skale. Wednesday poinformował każdego z gości, że dziś wieczór on płaci za wszystko. Zorganizował też przewóz dla tych, którzy nie mieli własnego środka transportu.

Cień zastanawiał się, jak w ogóle dotarli do Domu na Skale bez własnych środków transportu i jak się stąd wydostaną, ale milczał. Uznał, że to najmądrzejsze wyjście.

Sam miał do przewiezienia pełen samochód gości Wednesdaya. Kobieta w czerwonym sari siedziała z przodu, obok niego. Na tylnym siedzeniu przysiadło dwóch mężczyzn: przysadzisty młodzieniec o osobliwym wyglądzie, którego nazwiska Cień nie dosłyszał, choć brzmiało podobnie do Elvisa, i drugi, w ciemnym garniturze — jego w ogóle nie pamiętał.

Stał obok tego człowieka, gdy tamten wsiadał do samochodu. Otworzył przed nim drzwi, zamknął je, a jednak wciąż nic nie pamiętał. Odwrócił się teraz w fotelu i obejrzał uważnie swego pasażera, jego twarz, włosy, ubranie, tak by znów móc go rozpoznać. Potem odwrócił się, uruchamiając silnik i odkrył, iż tamten kompletnie wypadł mu z pamięci. Pozostało tylko wrażenie wielkiego bogactwa, nic poza tym.

Jestem zmęczony — pomyślał Cień. Zerknął w prawo, ukradkiem przyglądając się Hindusce. Zauważył wąski, srebrny naszyjnik, okalający szyję. Bransoletka z amuletami w kształcie głów i dłoni brzęczała przy każdym ruchu niczym maleńkie dzwoneczki. Na czole miała ciemnoniebieski klejnot. Pachniała korzeniami: kardamonem, gałką muszkatołową i kwiatami. Włosy miała szpakowate. Gdy dostrzegła jego wzrok, uśmiechnęła się.

— Mów mi Mama-ji — powiedziała.

— Ja jestem Cień, Mamo-ji — odparł.

— A co myślisz o planie swojego pracodawcy?

Zwolnił na widok wielkiej, czarnej ciężarówki, która ich wyprzedziła, pryskając błotem.

— Nie pytam, a on nie mówi — rzekł.

— Moim zdaniem chce stworzyć ostatni bastion. Chce, żebyśmy odeszli w blasku chwały. Oto, czego pragnie. A my jesteśmy dość starzy i dość głupi, by przynajmniej część z nas się zgodziła.

— Zadawanie pytań nie należy do moich obowiązków, Mamo-ji — wyjaśnił Cień. Jej dźwięczny śmiech wypełnił cały samochód.

Mężczyzna na tylnym siedzeniu — nie ów osobliwy młodzieniec, ten drugi — powiedział coś i Cień mu odparł, jednak w sekundę później nie potrafił przypomnieć sobie ani słowa.

Tymczasem osobliwy młodzieniec milczał. Zaczął jednak nucić pod nosem głębokim, melodyjnym basem. Wnętrze samochodu wibrowało do wtóru.

Osobliwy młodzian był średniego wzrostu, lecz dziwnej postury. Cień słyszał wcześniej o piersi jak beczka, nie potrafił jednak wyobrazić sobie czegoś podobnego. Ten młodzian miał pierś jak beczka i nogi, owszem, jak pnie drzew, i ręce dokładnie jak tłuste szynki. Ubrany był w czarną parkę z kapturem, kilka warstw swetrów, grube drelichowe spodnie i, co niewiarygodne przy takim stroju i pogodzie, białe tenisówki, rozmiaru i kształtu pudełek na buty. Jego palce przypominały kiełbaski, tępe, kwadratowo zakończone.