Выбрать главу

— Rozumiem — odrzekł Cień.

— A jeśli nie zechce nam pan pomóc — dodał mężczyzna o kanciastej szczęce — przekona się pan, co robimy, gdy nie jesteśmy zadowoleni. — Wymierzył mu cios w brzuch otwartą dłonią, pozbawiając Cienia tchu.

To nie tortury — pomyślał Cień. — Jedynie znak przestankowy: „Ja jestem złym gliną”. Zwymiotował.

— Bardzo chciałbym was zadowolić — powiedział, gdy tylko nabrał tchu.

— Prosimy jedynie o współpracę.

— Mógłbym spytać… — wykrztusił Cień (Nie zadawaj pytań — pomyślał, ale było już za późno, zdążył to powiedzieć). — Mógłbym spytać, z kim miałbym współpracować?

— Chcesz poznać nasze nazwiska? — spytał kanciasty. — Odbiło ci?

— Nie, ma rację — wtrącił się okularnik. — Może w ten sposób łatwiej będzie mu dostrzec swoje położenie. — Spojrzał na Cienia i uśmiechnął się niczym facet z reklamy pasty do zębów. — Witam. Nazywam się pan Stone, mój kolega to pan Wood.

— Prawdę mówiąc — mruknął Cień — chodziło mi o to, w jakiej agencji pracujecie. CIA? FBI?

Stone pokręcił głową.

— O, rany. To nie takie proste, proszę pana. Stanowczo nie takie proste.

— Sektor prywatny — dodał Wood. — Sektor publiczny, wie pan. W dzisiejszych czasach wszystko splata się ze sobą.

— Zapewniam jednak — rzekł Stone z kolejnym przymilnym uśmiechem — że jesteśmy tymi dobrymi. — Głodny? — Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął snickersa. — Proszę. Mały prezent.

— Dziękuję — odparł Cień. Rozwinął batonik i zjadł go.

— Pewnie chciałby się pan czegoś napić. Kawy? Piwa?

— Wody, jeśli można.

Stone podszedł do drzwi i zapukał w nie. Powiedział coś do strażnika po drugiej stronie, który powrócił w minutę później z plastikowym kubkiem pełnym zimnej wody.

— CIA. — Wood z politowaniem pokręcił głową. — Ci frajerzy. Hej, Stone, słyszałem nowy dowcip o CIA. To idzie tak: Skąd wiadomo, że CIA nie uczestniczyła w zamachu na Kennedy’ego?

— Nie wiem — powiedział Stone. — Skąd wiadomo?

— Bo on nie żyje.

Obaj wybuchnęli śmiechem.

— Lepiej już panu? — spytał Stone.

— Chyba tak.

— Może zatem opowie pan nam, co dziś zaszło.

— Trochę zwiedzaliśmy, pojechaliśmy do Domu na Skale, wybraliśmy się na kolację. Resztę znacie.

Stone westchnął ciężko. Wood pokręcił głową z zawiedzioną miną i kopnął Cienia w rzepkę kolanową. Bolało potwornie. A potem Wood powoli wepchnął mu pięść w plecy, tuż nad prawą nerką, napierając kostkami, i ból był jeszcze gorszy niż ten w kolanie.

Jestem większy od nich obu — pomyślał. — Poradziłbym sobie. Byli jednak uzbrojeni i nawet gdyby jakimś cudem udało mu się ich zabić bądź obezwładnić, wciąż pozostałby zamknięty w celi (Ale miałby broń, dwa pistolety). (Nie).

Wood trzymał się z daleka od twarzy Cienia. Nie zostawiał śladów, nic trwałego, jedynie uderzenia pięści i nóg w kolana i tors. Bolało. Cień ściskał mocno w dłoni dolarówkę, czekając na koniec.

I wreszcie, po stanowczo zbyt długim czasie, bicie dobiegło końca.

— Do zobaczenia za kilka godzin — powiedział Stone. — Woody naprawdę nie był tym zachwycony. Jesteśmy rozsądnymi ludźmi i, jak mówiłem, gramy po właściwej stronie. Pan nie. A tymczasem proszę spróbować się przespać.

— Lepiej zacznij traktować nas poważnie — dodał Wood.

— Woody ma rację — dokończył Stone. — Proszę to przemyśleć.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Cień zastanawiał się, czy zgaszą światło. Nie zrobili tego jednak. Wciąż płonęło na suficie niczym zimne oko. Powoli przeczołgał się po podłodze aż na żółtą piankę. Wdrapał się na nią, owinął ciasno kocem, zamknął oczy i pochwycił pustkę, złapał w ręce sny.

Mijał czas.

Znów miał piętnaście lat. Matka umierała; próbowała powiedzieć mu coś ważnego, ale nie mógł jej zrozumieć. Poruszył się we śnie. Gwałtowne uczucie bólu sprawiło, że z półsnu przeniósł się do półjawy. Syknął.

Cień zadrżał pod cienkim kocem. Prawym przedramieniem zakrywał oczy przed jaskrawym światłem żarówki. Zastanawiał się, czy Wednesday i pozostali zdołali zbiec, czy w ogóle przeżyli. Miał nadzieję, że tak.

Chłodna srebrna dolarówka wciąż tkwiła w jego lewej dłoni. Czuł ją tam od początku przesłuchania. Zastanawiał się przelotnie, czemu nie rozgrzała się do temperatury ciała. I w tym stanie pół snu pół maligny moneta, idea wolności, księżyc i Zoria Połunocznaja połączyły się w jedną całość, tworząc promień srebrnego światła, padający z głębin na niebo, a on dosiadł go, oddalając się od cierpienia, smutku i strachu, coraz dalej od bólu, z powrotem w sen…

Gdzieś z daleka dobiegł go hałas. Było jednak za późno, by się nad nim zastanawiać. Sen objął go już we władanie.

Ostatnia myśclass="underline" miał nadzieję, że to nie ludzie, którzy przychodzą go obudzić, pobić albo skrzyczeć, a potem zauważył z radością, że na dobre zapadł w sen i przestał odczuwać chłód.

* * *

Gdzieś ktoś wzywał pomocy. Działo się to w snach Cienia, a może poza nimi. Cień przekręcił się na swej piance, odkrywając przy okazji kolejne bolesne miejsca.

Ktoś szarpał go za ramię.

Pragnął poprosić, by go nie budzili, by pozwolili mu spać, zostawili w spokoju. Jednak z gardła dobiegł tylko ochrypły jęk.

— Piesku — powiedziała Laura — Musisz się obudzić. Proszę, obudź się, kochany.

Przez moment poczuł ulgę. Miał taki dziwny sen o więzieniach, oszustach, podupadłych bogach, a teraz Laura go budzi, by powiedzieć, że czas iść do pracy. Może wystarczy go, by przełknąć kawę i skraść całusa, czy nawet więcej niż całusa. Wyciągnął rękę, by jej dotknąć.

Jej skóra była zimna jak lód i lepka. Otworzył oczy.

— Skąd ta krew? — spytał.

— Z innych ludzi — odparła. — Nie jest moja. Mnie wypełnia formaldehyd zmieszany z gliceryną i lanoliną.

— Jakich innych ludzi?

— Strażników. Wszystko w porządku, zabiłam ich. Lepiej się rusz. Wątpię, by ktokolwiek zdążył wszcząć alarm. Weź płaszcz, inaczej zamarzniesz na śmierć.

— Zabiłaś ich?

Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się niepewnie. Jej ręce wyglądały jakby przed chwilą skończyła malować palcami obraz wyłącznie w odcieniach czerwieni. Twarz i ubranie (ten sam niebieski kostium, w którym została pochowana) pokrywały plamy i rozbryzgi, które Cieniowi skojarzyły się z Jacksonem Pollockiem. Wolał myśleć o Pollocku, niż zaakceptować inne wyjaśnienie.

— Łatwiej zabijać ludzi, kiedy samemu jest się martwym — wyjaśniła. — W końcu to nic wielkiego. Traci się uprzedzenia.

— Dla mnie to nadal duża rzecz — odparł Cień.

— Chcesz tu zaczekać na przyjście porannej zmiany? — spytała. — Jeśli tak, proszę bardzo. Sądziłam, że wolałbyś stąd wyjść.

— Pomyślą, że ja to zrobiłem — powiedział tępo.

— Może — ucięła. — Włóż płaszcz, kochany. Zamarzniesz.

Wyszedł na korytarz. Na jego końcu mieściła się wartownia. Leżały tam cztery trupy: trzech strażników i mężczyzna nazywający się Stone. Cień nie dostrzegł jego przyjaciela. Sądząc z krwawych śladów na podłodze, dwóch mężczyzn zostało przy-wleczonych do wartowni i rzuconych w kąt.

Na wieszaku dostrzegł własny płaszcz. W wewnętrznej kieszeni wciąż tkwił portfel, nietknięty. Laura otworzyła kilka kartonowych pudeł pełnych batonów.