Выбрать главу

Teraz dopiero mógł porządnie przyjrzeć się strażnikom. Mieli na sobie ciemne mundury maskujące, lecz żadnych oficjalnych naszywek, niczego, co świadczyłoby, dla kogo pracują. Równie dobrze mogli być myśliwymi, polującymi w weekendy na kaczki.

Laura wyciągnęła zimną rękę i uścisnęła dłoń Cienia. Na jej szyi na łańcuszku wisiała złota moneta, którą jej oddał.

— Ładnie wygląda — rzekł.

— Dzięki. — Uśmiechnęła się.

— A co z pozostałymi? Wednesdayem, całą resztą? Gdzie są?

Laura podała mu garść batoników. Napełnił nimi kieszenie.

— Nie było tu nikogo innego. Mnóstwo pustych cel i jedna z tobą w środku. Ach, jeden z tych ludzi poszedł ze świerszczykiem do innej celi, by sobie ulżyć. Czekał go niezły wstrząs.

— Zabiłaś go, gdy się onanizował?

Wzruszyła ramionami.

— Tak — przyznała niechętnie. — Martwiłam się, że robią ci krzywdę. Ktoś musi mieć na ciebie oko. I uprzedzałam, że to będę ja. Weź to. — Podała mu chemiczne rozgrzewacze dłoni i stóp: cienkie wkładki. Po przełamaniu pieczęci rozgrzewały się i pozostawały takie całymi godzinami. Cień wsunął je do kieszeni.

— Masz na mnie oko? O, tak — rzekł. — Rzeczywiście.

Palcem musnęła jego czoło tuż nad lewą brwią.

— Jesteś ranny — zauważyła.

— Nic mi nie jest.

Otworzył tkwiące w ścianie metalowe drzwi, które uchyliły się powoli, metr nad ziemią. Zeskoczył na coś, co przypominało żwir. Chwycił Laurę w pasie i zsadził, tak jak kiedyś, z łatwością, bez namysłu.

Księżyc wynurzył się zza ciemnej chmury. Wisiał nisko nad horyzontem, chylił się ku zachodowi. Światło rzucane na śnieg wystarczyło, by zorientować się w okolicy.

Wyszli z pomalowanych na czarno metalowych drzwi długiego wagonu towarowego, stojącego bądź porzuconego na bocznicy w lesie. Wagony ciągnęły się tak daleko, jak sięgał wzrok, i znikały wśród drzew. Trzymali go w pociągu. Powinien się był domyśleć.

— Jak mnie u diabła znalazłaś? — spytał swą martwą żonę.

Powoli, z rozbawieniem pokręciła głową.

— Świecisz niczym latarnia w mrocznym świecie — odparła. — To nie było trudne. A teraz idź. Odejdź stąd. Jak najszybciej i jak najdalej. Nie korzystaj z karty kredytowej. I wszystko powinno pójść dobrze.

— Dokąd mam iść?

Przeczesała dłonią splątane włosy i odrzuciła je z oczu.

— Droga jest tam — oznajmiła. — Postaraj się. Jeśli trzeba, ukradnij samochód. Jedź na południe.

— Lauro — zaczął i zawahał się. — Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? Wiesz, kim są ci ludzie? Kogo zabiłaś?

— Tak — odparła. — Chyba wiem.

— Jestem ci coś winien — rzekł. — Gdyby nie ty, wciąż siedziałbym w zamknięciu. Nie sądzę, by mieli wobec mnie dobre zamiary.

— Nie — potwierdziła. — Raczej w to wątpię.

Oddalili się od pustych wagonów. Cień pomyślał o innych pociągach: czarnych, pozbawionych okien metalowych wagonach, ciągnących się na całe mile, z rykiem syren pokonujących noc. Zacisnął palce wokół tkwiącej w kieszeni dolarówki. Przypomniał sobie Zorię Połunoczną i to, jak patrzyła na niego w blasku księżyca. „Spytałeś, czego chce? To najmądrzejsze pytanie, jakie można zadać umarłemu. Czasami nawet odpowiadają”.

— Lauro… czego ty chcesz? — spytał.

— Naprawdę chciałbyś wiedzieć?

— Tak. Proszę.

Laura uniosła wzrok i spojrzała na niego martwymi, niebieskimi oczami.

— Chcę znów żyć — oznajmiła. — Nie tkwić uwięziona w półży — ciu. Chcę naprawdę żyć. Pragnę poczuć serce, pompujące krew w piersi, i jej ruchy w moim ciele — gorącej, słonej, prawdziwej. To niesamowite. Wydaje nam się, że nie czujemy krwi, ale uwierz, kiedy przestaje płynąć, natychmiast dostrzegasz różnicę. — Wytarła oczy, rozmazując krwawe plamy, brudząc twarz lepką czerwienią. — Posłuchaj, to trudne. Wiesz, czemu martwi pojawiają się tylko w nocy, piesku? Bo w ciemności łatwiej udawać prawdziwego człowieka. A ja nie chcę udawać. Pragnę znów żyć.

— Nie rozumiem, co miałbym zrobić.

— Załatw to, kochany. Coś wymyślisz. Wiem to.

— Zgoda — rzekł. — Spróbuję. A jeśli coś wymyślę, jak mam cię znaleźć?

Ona jednak zniknęła, pozostawiając go samego w lesie. Niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. Groźny grudniowy wiatr przyniósł krzyk ostatniego nocnego ptaka albo też pierwszego ptaka świtu.

Cień skierował twarz ku południowi i ruszył naprzód.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Hinduscy bogowie są „nieśmiertelni” jedynie w bardzo szczególnym sensie tego stówa. Rodzą się bowiem i umierają, rozpatrują większość największych dylematów ludzkości i często nie zgadzają się ze śmiertelnymi w kwestii drobnych szczegółów… i jeszcze drobniejszych demonów. Hindusi uważają ich za klasę istot z definicji zupełnie odmiennych od reszty — symboli, jakimi nigdy nie stanie się żaden człowiek, nieważne jak „archetypiczny”. To aktorzy, odgrywający role, rzeczywiste wyłącznie dla nas. Tylko maski, za którymi powinniśmy dojrzeć nasze własne twarze.

— Wendy Doniger O’Flaherty,
„Wstęp do Mitologii Hinduskiej”,
(Penguin, 1975)

Cień maszerował na południe — czy też miał przynajmniej nadzieję, że na południe — już od kilku godzin. Wędrował długą, wąską, nie oznaczoną drogą przez las. Miał wrażenie, że znalazł się w południowym Wisconsin. W pewnym momencie od strony miasta nadjechały dwa jeepy z płonącymi reflektorami. Ukrył się za drzewami, póki nie zniknęły. Wczesnoporanna mgiełka sięgała mu do pasa. Samochody były czarne.

Gdy pół godziny później usłyszał daleki odgłos nadlatujących z zachodu helikopterów, skręcił ze szlaku w las. Leżał przycupnięty w jamie pod zwalonym drzewem, słuchając, jak przelatują. Gdy się oddaliły, wyjrzał, unosząc wzrok ku szaremu, zimowemu niebu. Ucieszył się, zauważywszy, że helikoptery pomalowano matową, czarną farbą. Czekał pod drzewem, póki ich hałas zupełnie nie ucichł.

Pod drzewami na ziemi leżała tylko cieniutka warstwa śniegu, trzeszczącego pod stopami. Szedł, dziękując Bogu za chemiczne rozgrzewacze rąk i stóp, które nie pozwalały im zamarznąć. Poza tym jednak czuł się odrętwiały — miał odrętwiały umysł i duszę. I owo odrętwienie — uświadomił sobie nagle — nie było czymś nowym; czuł je od dawna.

Czego zatem chcę? — spytał samego siebie. Nie potrafił odpowiedzieć. Szedł więc dalej, krok po kroku, coraz głębiej w las. Drzewa sprawiały wrażenie znajomych, fragmenty krajobrazu rodem z deja-vu. Czyżby krążył bez celu? Może będzie tak szedł i szedł, i szedł, póki nie zabraknie ogrzewaczy i baloników, a wtedy umrze i nigdy się nie podniesie.

Dotarł do szerokiego strumienia, takiego, który miejscowi nazywają rzeczułką. Postanowił powędrować dalej wzdłuż niego. Strumienie wpadają do rzek, rzeki do Missisipi i, gdyby szedł dalej, ukradł łódź albo zbudował tratwę, w końcu dotarłby do Nowego Orleanu, a tam jest naprawdę ciepło. Myśl ta wydała mu się niezwykle pociągająca, choć wyjątkowo mało prawdopodobna.

Helikoptery już się nie zjawiły. Podejrzewał, że tamte pierwsze uczestniczyły w sprzątaniu trupów z pociągu, a nie polowały na niego. W przeciwnym razie powróciłyby wraz z psami, syrenami i całą pościgową otoczką. Ale nic z tych rzeczy się nie wydarzyło.