— W Muscoda. Dziesięć minut na południe stąd, po drugiej stronie rzeki. A czemu?
— Czy ma może jakiegoś kazeta, którego zechciałby mi sprzedać za, powiedzmy, pięćset, sześćset dolarów?
Kobieta uśmiechnęła się słodko.
— Drogi panie, na jego parkingu nie znajdzie pan wozu, który wraz z pełnym bakiem kosztowałby więcej niż pięć setek… Ale proszę nie mówić, że o tym wspominałam.
— Zechce pani do niego zadzwonić? — poprosił Cień.
— Już to robię. — Kobieta podniosła słuchawkę.
— Kochanie, tu Mattie. Przyjeżdżaj tu natychmiast. Mam człowieka, który chce kupić wóz.
Wybraną przez niego kupą złomu był Chevy Nova z 1983 roku. Wraz z pełnym bakiem samochód kosztował go czterysta pięćdziesiąt dolarów. Miał na liczniku niemal ćwierć miliona mil. Pachniał lekko burbonem, tytoniem i znacznie silniej czymś, co przypominało banany. Pod warstwą brudu i śniegu trudno było dostrzec kolor, lecz ze wszystkich pojazdów na parkingu za domem szwagra Mattie tylko on wyglądał, jakby mógł dowieźć go pięćset mil dalej.
Transakcja była gotówkowa. Szwagier Mattie nie prosił o nazwisko i numer ubezpieczeniowy Cienia — wyłącznie o pieniądze.
Cień jechał na zachód, potem na południe z pięciuset pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni, trzymając się z dala od autostrady międzystanowej. Kazet miał radio, lecz gdy Cień je włączył, okazało się że nie działa. Tablica przy drodze informowała, że opuszcza stan Wisconsin i wkracza do Illinois. Minął kopalnię odkrywkową. Wielkie, błękitne reflektory rozjaśniały zimowy półmrok.
Na obiad zatrzymał się w barze zwanym „U Mamy”. Dotarł tam tuż przed zamknięciem.
Każde mijane miasto obok tablicy z nazwą, informującej, że przybywa do Naszego Miasta (720 mieszk.), miało jeszcze drugą. Tablica dodatkowa głosiła, że tutejsza drużyna w klasie do czternastu lat była trzecia poza podium w Międzystanowym Konkursie Koszykówki albo że dane miasteczko to ojczyzna półfinalistki Stanowych Mistrzostw w Zapasach dziewcząt do lat szesnastu.
Jechał dalej. Głowa chwiała mu się lekko. Z każdą minutą czuł się bardziej wyczerpany. Przejechał światło stopu i o włos uniknął zderzenia z prowadzonym przez kobietą dodgem. Gdy tylko znalazł się wśród pól, zjechał na pustą ścieżkę dla traktorów na poboczu i zaparkował obok pokrytego plamami śniegu pola, po którym wędrowała powolna procesja tłustych, czarnych, dzikich indyków. Przypominały szereg żałobników. Cień wyłączył silnik, wyciągnął się na tylnym siedzeniu i zasnął.
Ciemność, uczucie spadania, jakby niczym Alicja spadał w głąb wielkiej dziury. Leciał tak przez sto lat w mroku. Mijały go twarze wypływające z czerni, lecz nim zdążył ich dotknąć, wszystkie po kolei znikały w górze…
Nagle, bez momentu przejściowego, przestał spadać. Znów był w jaskini, i to nie sam. Spojrzał w znajome oczy: wielkie, czarne, lśniące. Zamrugały.
Był pod ziemią. Przypomniał sobie to miejsce. Zapach mokrej krowy. Na zachodnich wilgotnych ścianach odbijał się blask ognia, oświetlającego głowę bawołu i ludzkie ciało barwy gliny.
— Nie możecie dać mi spokoju? — spytał Cień. — Chcę tylko spać.
Człowiek-bawół powoli skinął głową. Jego wargi nie poruszyły się, lecz w głowie Cienia odezwał się głos.
— Dokąd jedziesz, Cieniu?
— Do Kairu.
— Czemu?
— A mam inne wyjście? Wednesday tak sobie życzy. Wypiłem jego miód.
We śnie Cienia, wspartym na zasadach logiki snu, zobowiązanie to wydawało się czymś oczywistym: trzykrotnie wypił miód Wednesdaya, pieczętując umowę. Czy miał jakiś wybór?
Człowiek-bawół wsunął dłoń w płomienie, rozgarniając żar i poruszając niedopalone gałęzie.
— Nadchodzi burza.
Trzymał w dłoniach popiół. Otarł je o bezwłosą pierś, pozostawiając czarne smugi.
— Wciąż to powtarzacie. Mogę zadać jakieś pytanie?
Chwila ciszy. Na włochatym czole usiadła mucha. Człowiek-bawół przegnał ją.
— Pytaj.
— Czy to prawda? Wszyscy ci ludzie naprawdę są bogami? To wszystko jest takie… — Urwał. W końcu dodał: — Niemożliwe. — Choć niedokładnie tego słowa szukał. I musiał na nowo zadowolić się namiastką.
— Czym są bogowie? — spytał człowiek-bawół.
— Nie wiem — odparł Cień.
Gdzieś w dali usłyszał uporczywe stukanie w okno. Cień czekał, aż tamten się odezwie, wyjaśni, czym są bogowie, wytłumaczy reguły skomplikowanego koszmaru, w jaki zamieniło się jego życie. Było mu zimno.
Puk, puk, puk.
Cień sennie uniósł powieki i usiadł powoli. Był przemarznięty do kości. Niebo na dworze miało barwę głębokiego, rozświetlonego fioletu, oddzielającego zmierzch od nocy.
Puk, puk.
— Hej, proszę pana! — odezwał się ktoś. Cień odwrócił głowę. Ów ktoś stał obok samochodu — mroczna postać na tle ciemniejącego nieba. Cień wyciągnął rękę i odrobinę opuścił szybę. Odchrząknął kilka razy.
— Cześć.
— Wszystko w porządku? Nic panu nie jest? Pił pan? — Głos był wysoki. Należał do kobiety bądź dziecka.
— Nic mi nie jest — odparł Cień spokojnie. Otworzył drzwi i wysiadł, przeciągając po drodze obolałe kończyny i szyję. Potem zatarł ręce, by je rozgrzać i pobudzić krążenie krwi.
— Rany, spory pan jest.
— Często mi to mówią. Kim ty jesteś?
— Sam.
— Sam chłopiec czy Sam dziewczynka?
— Sam dziewczynka. Kiedyś nazywałam się Sammi, przez i. Zamiast kropki stawiałam nad i uśmieszek. Potem jednak rzygać mi się zachciało, bo wszyscy robili coś podobnego, więc przestałam.
— W porządku, dziewczynko Sam. Przejdź tutaj i popatrz sobie na drogę.
— Czemu? Jest pan świrniętym mordercą czy czymś takim?
— Nie — odparł Cień. — Ale muszę się odlać i potrzebuję nieco prywatności.
— A, tak, jasne. Chwytam. Żaden problem. Doskonale pana rozumiem. Nie potrafię sikać, jeśli ktoś siedzi w kabinie obok. Mam blokadę.
— Już.
Przeszła na drugą stronę samochodu, a Cień postąpił kilka kroków w stronę pola, rozpiął rozporek i długo sikał pod słupkiem. W końcu wrócił na miejsce. Zmierzch w pełni przemienił się w noc.
— Jeszcze tu jesteś? — spytał.
— Tak — odparła. — Ma pan pęcherz jak jezioro Erie. Podczas tego sikania zdążyły powstać i runąć imperia, a ja wciąż pana słyszałam.
— Dziękuję. Chcesz czegoś?
— Chciałam się dowiedzieć, czy wszystko w porządku. Gdyby pan nie żył, albo coś w tym stylu, wezwałabym gliny. Lecz okna są zaparowane, toteż pomyślałam: hej, pewnie jednak żyje.
— Mieszkasz tutaj?
— Nie. Przyjechałam stopem z Madison.
— To niebezpieczne.
— Od trzech lat robię to pięć razy w ciągu roku. Nadal żyję. A pan dokąd?
— Jadę do Kairu.
— Dziękuję — rzekła. — Ja do El Paso. Zostanę tam u ciotki na święta.
— Nie mogę zabrać cię wprost do celu — wtrącił Cień.
— Nie El Paso w Teksasie, do tego drugiego, w Illinois. Kilka godzin jazdy na północ. Wie pan, gdzie teraz jesteśmy?
— Nie — odparł Cień. — Nie mam pojęcia. Gdzieś na autostradzie numer 52?
— Następne miasto to Peru — oznajmiła Sam. — Nie to w Peru, to w Illinois. Chciałabym pana powąchać, proszę się pochylić. — Cień schylił się i dziewczyna pociągnęła nosem tuż przy jego twarzy. — No dobrze, nie czuję alkoholu. Może pan prowadzić. Ruszajmy.