Выбрать главу

Wyciągnął się na łóżku. Miał ochotę obejrzeć film dla dorosłych, lecz terminal obok telefonu wymagał karty kredytowej i Cień uznał, że to zbyt ryzykowne. Poza tym oglądanie, jak inni ludzie uprawiają seks, niekoniecznie musiało poprawić mu nastrój. Dla towarzystwa włączył telewizor, nacisnął przycisk sleep na pilocie, co oznaczało, że odbiornik wyłączy się automatycznie za czterdzieści pięć minut. Była za kwadrans północ.

Obrazowi wiele brakowało do krystalicznej ostrości. Kolory falowały na ekranie. Cień przeskakiwał z jednego programu na drugi, nie mogąc się skupić na kolejnych śmieciach z telewizyjnego wysypiska. Ktoś demonstrował coś służącego do czegoś w kuchni i zastępującego tuzin innych utensyliów, z których Cień nie posiadał żadnego. Klik. Mężczyzna w garniturze wyjaśniał, iż nadchodzi koniec świata i że Jezus — z jego wymowy można by sądzić, iż imię to składa się z minimum czterech, pięciu sylab — sprawi że interesy Cienia rozkwitną, jeśli tylko Cień wyśle im pieniądze. Klik. Skończył się odcinek serialu MASH i rozpoczął Dick Van Dyke Show. Cień od lat nie oglądał tego serialu, jednakże w czarno-białym świecie z lat sześćdziesiątych było coś dziwnie pogodnego, odłożył zatem pilota na stolik przy łóżku i zgasił lampę. Oglądał, a jego oczy zamykały się powoli. Czuł jednak, że coś jest nie tak. Nie widział zbyt wielu odcinków serialu Dick Van Dyke Show, nie zdziwiło go zatem odkrycie, iż tego także nie zna. Zaskoczył go natomiast sam wydźwięk odcinka.

Wszyscy główni bohaterowie martwili się piciem Roba, który coraz częściej nie pojawiał się w pracy. Poszli do niego do domu, a on zamknął się w sypialni i musieli przekonywać go, by wyszedł. Był zalany w trupa, lecz wciąż zabawny. Jego przyjaciele, grani przez Maury’ego Amsterdama i Rosę Marie, wyszli po kilku dobrych gagach. A potem, gdy żona Roba pojawiła się, by z nim porozmawiać, on uderzył ją w twarz, mocno. Usiadła na podłodze i zaczęła płakać, nie zawodząc jak Mary Tyler Moore, lecz szlochając cicho, bezradnie, kuląc się i szepcząc: „Nie bij mnie, proszę, zrobię wszystko, tylko już mnie nie bij”.

— Co to kurwa jest? — spytał głośno Cień.

Obraz rozpłynął się w miliardzie jaskrawych kropek. Gdy znów się ustabilizował, Dick Van Dyke Show zmienił się w Kocham Lucy. Lucy usiłowała przekonać Ricky’ego, by pozwolił jej zastąpić starą chłodziarkę nowiutką lodówką. Kiedy jednak wyszedł, podeszła do kanapy, usiadła, krzyżując kostki i kładąc ręce na kolanach, i patrzyła cierpliwie przed siebie, czarno-biała postać sprzed lat.

— Cień? — powiedziała. — Musimy porozmawiać.

Cień milczał. Lucy otworzyła torebkę, wyjęła papierosa, zapaliła go drogą srebrną zapalniczką, po czym ją odłożyła.

— Do ciebie mówię — rzekła. — I co?

— To wariactwo — mruknął Cień.

— A reszta twojego życia jest normalna? Nie pieprz.

— Nieważne. Lucille Ball przemawiająca do mnie z telewizora jest dziwniejsza o kilka rzędów wielkości niż wszystko, co mnie dotąd spotkało.

— Nie Lucille Ball. Lucy Ricardo. I wiesz co? Tak naprawdę wcale nią nie jestem. To po prostu łatwa postać, zważywszy na kontekst. I tyle.

Lekko poruszyła się na sofie.

— Kim jesteś? — spytał Cień.

— W porządku — rzekła. — To dobre pytanie. Jestem gadającą skrzynką, telewizją. Wszechwidzącym okiem, światem zamkniętym w kineskopie. Szklanym cyckiem. Małą świątynią, przed którą zbierają się rodziny wyznawców.

— Ty jesteś telewizją? Czy raczej kimś w telewizji?

— Telewizor to ołtarz. Ja jestem tą, której ludzie składają ofiary.

— Czyli co?

— Zwykle ich czas — odparła Lucy. — Czasami siebie nawzajem. — Uniosła dwa palce i zdmuchnęła z czubków wyimaginowany dym. Potem mrugnęła komicznie, staroświecko.

— Jesteś boginią? — spytał Cień.

Lucy uśmiechnęła się ironicznie i, niczym dama, zaciągnęła papierosem.

— Można tak powiedzieć.

— Sam kazała cię pozdrowić — mruknął Cień.

— Co takiego? Kim jest Sam? O czym ty mówisz?

Cień zerknął na zegarek. Było dwadzieścia pięć po dwunastej.

— Nieważne. A zatem, Lucy z telewizji, o czym mamy rozmawiać? Zbyt wielu ludzi chciało ostatnio ze mną rozmawiać. Zwykle kończyło się na tym, że ktoś mnie bił.

Zbliżenie. Lucy sprawiała wrażenie zatroskanej. Ściągnęła wargi.

— Nienawidzę tego. Nie podoba mi się, że ktoś robił ci krzywdę, Cień. Ja nigdy bym tego nie zrobiła, złotko. Nie, chcę ci zaproponować pracę.

— To znaczy co?

— Pracę dla mnie. Słyszałam o problemach, jakie miałeś z tamtymi, i podoba mi się, jak sobie poradziłeś. Jesteś skuteczny, sprawny, szybki. Kto by pomyślał, że tyle w sobie kryjesz? Są naprawdę wkurzeni.

— Tak?

— Nie docenili się, słonko. Ja nie popełnię tego błędu. Chcę, żebyś grał w mojej drużynie. — Wstała i ruszyła w stronę kamery. — Spójrz na to w ten sposób, Cień. My jesteśmy przyszłością. Jesteśmy centrami handlowymi — twoi przyjaciele to kiepskie atrakcje turystyczne. Do diabła, my jesteśmy sklepami internetowymi, a tamci siedzą przy drodze, sprzedając z wózka działkowe owoce. Nie, nawet gorzej. To sprzedawcy pejczy, gorsetów na fiszbinach. My jesteśmy teraźniejszością i jutrem. Twoi przyjaciele to już nawet nie wczoraj.

Wszystko to brzmiało dziwnie znajomo.

— Spotkałaś kiedyś grubego dzieciaka w limuzynie? — spytał Cień.

W odpowiedzi rozłożyła ręce i komicznie wywróciła oczami. Zabawna Lucy Ricardo, umywająca ręce w obliczu katastrofy.

— Technochłopca? Spotkałeś technochłopca? To dobry dzieciak, jeden z nas. Po prostu źle się czuje, obcując z ludźmi, których nie zna. Kiedy zaczniesz dla nas pracować, przekonasz się, że jest świetny.

— A jeśli nie zechcę dla was pracować, Kocham Lucy?

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi mieszkania Lucy. Cień usłyszał dobiegający zza kulis głos Ricky’ego: „Luuucy? Czemu się tak guzdrzesz? W następnej scenie powinniśmy być w klubie”. Komiksowa twarz kobiety skrzywiła się z irytacją.

— Do diabła — mruknęła Lucy. — Posłuchaj, nie wiem, ile płaci ci stary, ale mogę dać dwa razy więcej, trzy razy więcej, sto razy więcej. Cokolwiek dostajesz, mogę to przebić. — Uśmiechnęła się: idealny łobuzerski uśmiech Lucy Ricardo. — Wystarczy tylko powiedzieć, złotko. Czego potrzebujesz? — Zaczęła rozpinać guziki bluzki. — Hej. Chciałeś kiedyś obejrzeć cycki Lucy?

Ekran zgasł. Zadziałała funkcja uśpienia, odbiornik się wyłączył. Cień zerknął na zegarek. Było wpół do pierwszej.

— Raczej nie — powiedział głośno.

Przekręcił się na łóżku i zamknął oczy. Nagle pomyślał, że istnieje prosty powód, dla którego woli Wednesdaya, pana Nancy’ego i resztę, od ich przeciwników: może i byli podstępni, skąpi, a ich żarcie paskudnie smakowało, ale przynajmniej nie wygadywali banałów.

A poza tym wolał atrakcję turystyczną, choćby w najgorszym stylu, nawet oszukaną czy żałosną, niż jakiekolwiek centrum handlowe.

* * *

Ranek zastał Cienia z powrotem w drodze pośród łagodnych brązowych wzgórz, porośniętych zimową trawą i bezlistnymi drzewami. Resztki śniegu zniknęły. Napełnił bak na stacji benzynowej w miasteczku ojczystym wicemistrzyni stanu w sprintach na trzysta metrów do szesnastego roku życia i, wiedziony nadzieją, że brud nie jest jedyną rzeczą, jaka trzyma wóz w kupie, przejechał przez myjnię. Zdumiało go odkrycie, iż po umyciu — wbrew wszelkim oczekiwaniom — samochód okazał się biały i prawie niepordzewiały.