Выбрать главу

Niebo było niewiarygodnie błękitne. Biały przemysłowy dym ulatujący z kominów fabryki zastygł na niebie niczym na fotografii. Od martwego drzewa oderwał się jastrząb i śmignął ku niemu. Jego skrzydła poruszały się w promieniach słońca niczym seria szybko puszczonych zdjęć.

W pewnym momencie Cień odkrył, że kieruje się do Wschodniego St. Louis. Próbował ominąć miasto, lecz zamiast tego trafił do dzielnicy czerwonych świateł w parku przemysłowym. Wielkie ciężarówki i osiemnastokołowce stały zaparkowane przed budynkami wyglądającymi jak tymczasowe burdele i obdarzonymi neonami 24 GODZINY — KLUB NOCNY, oraz w jednym przypadku NAJLEPSZY PEAP SHOW W MIEŚCIE. Cień potrząsnął głową i jechał dalej. Laura uwielbiała tańczyć, w ubraniu bądź nago (w kilka pamiętnych wieczorów zademonstrowała przechodzenie od jednego stanu do drugiego), a on uwielbiał ją oglądać.

Na lunch zjadł kanapkę i wypił puszkę coli w miasteczku zwanym Red Bud.

Minął dolinę z wrakami tysięcy żółtych spychaczy, traktorów i ciągników. Zastanawiał się, czy to cmentarzysko buldożerów, miejsce, do którego odchodzą, by umrzeć.

Minął knajpkę pod parasolami. Przejechał przez Chester (ojczyste miasto Popeye’a). Zauważył, że domom zaczęły wyrastać z przodu kolumny, nawet najskromniejszy najmniejszy domek miał własne białe kolumny, które dodawały mu powagi w oczach obcych, sprawiały, że stawał się dworem. Przejechał przez wielką, mulistą rzekę i wybuchnął głośnym śmiechem, gdy ujrzał jej nazwę — według drogowskazu nazywała się Wielka Mulistą Rzeka. Ujrzał grubą warstwę brązowego kudzu na zimowych martwych drzewach przyjmujących niezwykłe, niemal ludzkie pozy: może to wiedźmy, trzy stare wiedźmy, gotowe odczytać przyszłość.

Jechał wzdłuż Missisipi. Cień nigdy nie widział Nilu, lecz oślepiające popołudniowe słońce odbijające się blaskiem na wodach brązowej rzeki skojarzyło mu się z zabłoconym majestatem Nilu: nie tego, jakim jest obecnie, lecz Nilu sprzed bardzo, bardzo dawna, płynącego niczym naczynie krwionośne pośród papirusowych moczarów ojczyzny kobry, szakala i dzikich krów…

Drogowskaz wskazywał drogę do Teb.

Zbudowano ją na trzymetrowym nasypie, toteż Cień jechał ponad mokradłami. W powietrzu krążyły stadka ptaków, skupiska czarnych kropek na tle niebieskiego nieba, wykonujące rozpaczliwe ruchy Browna.

Późnym popołudniem słońce zniżyło się nad horyzontem, złocąc świat elfim blaskiem, ciepłym, żółtym światłem, które sprawia, że wszystko staje się jednocześnie bajkowe i bardziej niż rzeczywiste. I właśnie w owym świetle Cień minął tablicę informującą, że Wjeżdża do Historycznego Kairu. Przejechał pod mostem i znalazł się w niewielkim porcie. Imponujące budynki sądu i jeszcze większych biur celnych w złocistym, miodowym świetle końca dnia wyglądały niczym olbrzymie, świeżo upieczone baby.

Zaparkował w bocznej uliczce i piechotą ruszył na nabrzeże. Sam nie wiedział, czy ma przed sobą Ohio, czy Mississipi. Niewielki brązowy kot buszował wśród kubłów z tyłu budynku. Światło sprawiało, że nawet śmietnik wydawał się magicznym miejscem.

Samotna mewa szybowała nad rzeką, poruszając jednym skrzydłem, by utrzymać kierunek.

Nagle uświadomił sobie, że nie jest sam. Trzy metry obok niego na chodniku stała dziewczynka w starych tenisówkach i szarym, męskim, wełnianym swetrze, zastępującym sukienkę. Przyglądała mu się ze śmiertelną powagą właściwą sześciolatkom. Włosy miała czarne, proste i długie, skórę brązową jak rzeka.

Uśmiechnął się do niej szeroko. Odpowiedziała wyzywającym spojrzeniem.

Z nabrzeża dobiegł go pisk i wrzask. Mały, brązowy kot wyprysnął z wywróconego kubła, ścigany przez czarnego psa o długim pysku. Kot ukrył się pod samochodem.

— Hej — rzucił Cień do dziewczynki — widziałaś już kiedyś proszek niewidzialności?

Zawahała się, po czym pokręciła głową.

— Dobra — rzekła Cień. — No to patrz.

Wziął w lewą rękę ćwierćdolarówkę, uniósł ją, przechylił z boku na bok, po czym udał, że przerzuca do drugiej dłoni, mocno zaciskając palce i wysuwając ją naprzód.

— A teraz — oznajmił — wyjmę z kieszeni proszek niewidzialności… — Sięgnął lewą ręką do kieszeni na piersi i ukrył w niej monetę. — Nasypię go do ręki z pieniążkiem — udał, że to robi — i spójrz, moneta także zniknęła. — Otworzył pustą dłoń i po sekundzie dołączył do niej lewą.

Dziewczynka patrzyła bez słowa.

Cień wzruszył ramionami, wsunął ręce do kieszeni. Do jednej wziął ćwierćdolarówkę, do drugiej złożony pięciodolarowy banknot. Zamierzał udać, że wyciąga je z powietrza, a potem dać banknot dziewczynce. Wyglądała, jakby potrzebowała pieniędzy.

— Hej, hej — mruknął — mamy widownię.

Czarny pies i mały, brązowy kot obserwowały go uważnie, siedząc po obu stronach dziewczynki. Pies nadstawił wielkich uszu, co sprawiało, że wyglądał czujnie i komicznie. Wysoki jak żuraw mężczyzna w okularach o złotych oprawach zbliżał się chodnikiem, rozglądając się z boku na bok, jakby czegoś szukał. Może to właściciel psa — pomyślał przelotnie Cień.

— I co ty na to? — spytał zwierzęcia, próbując oswoić dziewczynkę. — Niezły numer, co?

Czarny pies oblizał długi pysk, a potem rzekł głębokim, suchym głosem:

— Kiedyś widziałem Harry’ego Houdini i wierz mi, stary, ty nim nie jesteś.

Dziewczynka spojrzała na zwierzęta, potem na Cienia, a potem uciekła, donośnie tupiąc na chodniku, jakby ścigały ją wszystkie ogary piekieł. Zwierzęta odprowadziły ją wzrokiem. Wysoki, chudy mężczyzna stanął obok psa, pochylił się i podrapał go po sterczących uszach.

— Daj spokój — rzekł. — To tylko sztuczka z monetami, nie żadne podwodne ucieczki.

— Jeszcze nie — odparł pies. — Ale daj mu czas.

Złociste światło przygasło, zastąpione szarością zmierzchu.

Cień zostawił w kieszeniach monetę i banknot.

— No dobra — rzekł. — Który z was to Szakal?

— Użyj oczu — warknął czarny pies o długim pysku. Ruszył chodnikiem u boku mężczyzny w złotych okularach. Po chwili wahania Cień podążył ich śladem. Kot gdzieś zniknął. Wkrótce dotarli do dużego, starego budynku stojącego pośród opuszczonych domów. Napis przy drzwiach głosił: IBIS I JACQUEL. FIRMA RODZINNA. ZAKŁAD POGRZEBOWY ZAŁ. 1863.

— Ja jestem pan Ibis — oznajmił mężczyzna w okularach w złotych oprawach. — Może kupię ci coś do zjedzenia. Obawiam się, że mój przyjaciel ma jeszcze trochę zajęć.

GDZIEŚ W AMERYCE

Nowy Jork przeraża Salima, który w obronnym geście ściska swą teczkę z próbkami, obiema rękami tuląc ją do piersi. Boi się Czarnych, tego jak na niego patrzą. Boi się też Żydów — tych odzianych w czerń, w kapeluszach, z brodami i pejsami potrafi przynajmniej rozpoznać. Ilu innych nie? Boi się tutejszych tłumów, wszelkich postaci i rozmiarów, wysypujących się z wysokich, jakże wysokich brudnych budynków na chodniki. Boi się chaosu ulicznego, a jeszcze bardziej boi się powietrza pachnącego brudem i słodyczą, zupełnie niepodobnego do powietrza w jego ojczystym Omanie.

Salim przebywa w Nowym Jorku od tygodnia. Co dzień odwiedza dwa, może trzy biura, otwiera walizeczkę, pokazuje miedziane drobiazgi: pierścionki i butelki, maleńkie latarki, modele Empire State Building, Statui Wolności, Wieży Eiffela, wszystkie połyskujące miedzianym blaskiem; każdego wieczoru pisze faksy do szwagra, Fuada, czekającego w Muskacie, informując, że nie dostał żadnych zamówień — albo, pewnego szczęśliwego dnia, że znalazł kilku klientów (choć, czego jest boleśnie świadom, nie wystarczy to nawet na opłacenie kosztów przelotu i hotelu).